
Pierwszego poranka po wstępnej diagnozie znalazłam telefon do poleconego nam wczoraj radiologa i zadzwoniłam, żeby umówić się na pilną konsultację. Nie było miejsc, ale szlochem wydeptałam obietnicę, że doktor nas przyjmie mimo wszystko. Zajrzałam do pokoju Jasia, dla którego dzisiejszy dzień niewiele różnił się od wszystkich pozostałych. Pozwoliłam mu grać na komputerze bez żadnych ograniczeń, czym kupiłam sobie czas i przestrzeń na zmaganie się z emocjami. Siadłam przed ekranem laptopa i zaczęłam się zastanawiać, czy czytać o tym, co nam grozi, czy poczekać na rozmowę z lekarzem. Z potrzebą zbierania informacji walczyło świeże postanowienie chronienia się przed wszystkim, co może być zbyt brutalne i mroczne. W końcu jednak uznałam, że muszę przygotować się na to, co dziś usłyszę, cokolwiek by to miało być. Wpisałam w Google „nowotwór złośliwy kości u dzieci” i zaczęłam czytać.
Na panikę nie musiałam długo czekać. Mimo prób jej opanowania, zalewające emocje nie ustępowały, a ja nie miałam czasu na walkę z nimi. Podjęłam nietypową decyzję, że chwilowo muszę nauczyć się działać pomimo tego, co czuję. Jakkolwiek roztrzęsiona i przerażona byłam, musiałam szybko zapoznać się z faktami i zaplanować kolejne kroki. Musiałam działać teraz. Nie później, nie „gdy się wreszcie uspokoję”, nie „gdy uda mi się dojść do siebie”. Teraz.
Działanie – mimo paniki i lęku – nieoczekiwanie okazało się być sposobem na odzyskanie kontroli nad emocjami. I choć wydawało mi się, że nie jestem w stanie uspokoić ani oddechu, ani myśli, choć świat wirował mi nad głową i czułam, że mdleję – wróciłam do komputera, wyprostowałam plecy i z całej siły uspokoiłam rozszalały oddech. Czytałam dalej. Otwierałam kolejne strony, a wraz z nimi kolejne koszmarne prognozy. Coś zaczęło we mnie twardnieć. Wstałam, poszłam po notes, długopis i zanotowałam wszystko, co wydawało mi się ważne. Postanowiłam się przygotować się jak umiałam najlepiej.
W poczekalni u radiologa spędziliśmy ponad dwie godziny. Mieliśmy być przyjęci poza kolejką, czekaliśmy więc na moment, gdy doktor znajdzie dla nas czas między pacjentami. Przez głowę przefruwała mi myśl, że dopóki nie wejdę do gabinetu, mogę się łudzić do woli. Mogę snuć nadzieje, że to, co usłyszałam wczoraj, było pomyłką. Dopóki tam nie wejdę, Jaś jest zdrowym chłopcem, a moje dzisiejsze zmartwienia dotyczą tego, co zjemy dziś na kolację. Pacjenci przybywali na czas, podtrzymując w nas nadzieję na zdrowe życie. Mimo tych nadziei wykonywaliśmy niezliczoną ilość telefonów. Torowaliśmy sobie drogę do najlepszych specjalistów i wraz z nimi planowaliśmy kolejne kroki. W ten sposób umówiliśmy się na przyjęcie do szpitala już następnego dnia i zaplanowaliśmy termin biopsji na dzień kolejny. Wszystko odbywało się bardzo szybko. Działaliśmy w skupieniu, precyzyjnie, jak dobrze nakręcona maszyna.
Do gabinetu wezwał nas niepozorny asystent, wyglądający raczej na studenta politechniki niż młodego adepta nauk medycznych. W środku czekał starszy, schorowany pan, z gęstą burzą siwych włosów, w czarnej sztruksowej marynarce, czarnych spodniach i zdeptanych, czarnych butach. W gabinecie panował półmrok, przyjazny odczytywaniu ze zdjęć rentgenowskich smutnych diagnoz. Wyciągnęłam z koperty płyty z wynikami badań, podałam asystentowi i zaczęłam opowiadać, z czym przychodzimy, podczas gdy starszy pan wgapiał się w ekran swojego komputera, zerkając na nas dobrodusznie. Płyty nie chciały się odpalić, asystent nerwowo i bezskutecznie stukał w klawiaturę, a starszy pan wyraźnie nie dowidział. Trwało to wszystko dłuższą chwilę, aż w końcu młody człowiek opanował sprzęt, a starszy przysunął się do ekranu komputera na odległość paru centymetrów i w milczeniu studiował przesuwające się przed nim obrazy.
– Mili państwo, jest źle. Niestety, przykro mi, że mam dla was takie wiadomości, jest bardzo źle. – Jego słowa zabrały mi złudzenia zbudowane skrupulatnie w poczekalni. Zaczął do nas mówić niezrozumiałym ciurkiem, wyciągnęłam więc swój notes z listą kilkunastu pytań i zaczęłam je machinalnie odczytywać z kartki.
I choć diagnoza, której tak bardzo się bałam, właśnie się potwierdziła, zaczął mnie ogarniać spokój. Miał on paradoksalnie sporo wspólnego z tym, co powiedział lekarz. Olśniło mnie wtedy, gdy po raz drugi usłyszałam „jest bardzo źle”, że nie zgadzam się na to. Nie akceptuję takiego scenariusza. Wychodząc stamtąd postanowiłam, że zrobię wszystko, co będzie trzeba, żeby było dobrze. I wiedziałam, że na pewno nam się uda. Wraz z tą myślą przyszła siła, która towarzyszy mi nieustannie od tamtego dnia.
Tak zaczął się wielomiesięczny proces podążania za postępem medycyny, za lekarzami, protokołami leczenia, rokowaniami oraz diagnozami. Nasze ściganie z czasem i walka o powrót do życia, jakie znaliśmy do tej pory. Niewiarygodna, bezkompromisowa wyprawa po złote runo.
Po drodze mieliśmy odkryć, ile siły w nas drzemie, jaką moc ma wiara w to, że damy sobie radę, ilu wspaniałych ludzi jest dookoła i ilu z nich zdecyduje się nas wesprzeć w sposób przekraczający nasze najśmielsze wyobrażenia o przyjaźni i lojalności. A przede wszystkim mieliśmy zrozumieć to, co wtedy ledwo przeczuwałam, a dziś widzę wyraźnie:
Nie ma na tym świecie niczego, z czym nie da się nic zrobić.
Wszystko jest możliwe. Wystarczy uwierzyć w to, że mamy wystarczająco dużo siły, by dać sobie radę z tym, co nadchodzi. I wtedy można osiągnąć wszystko – cokolwiek sobie zaplanujemy. Jest właściwie tylko jeden warunek – cokolwiek by się nie działo, nie można przestać wierzyć. W najtrudniejszych chwilach trzeba walczyć najmocniej. Nie można się poddać. Ten, kto nigdy się nie poddaje, nigdy nie przegrywa.
Jedyne ograniczenia powstają w naszych umysłach. Gdy sobie to uświadomimy, okaże się, że jesteśmy zdolni do znacznie większych wyczynów, niż nam się wydaje. Wystarczy uwierzyć w swoje możliwości i uparcie działać zgodnie z tą wiarą.
Aż nagle, któregoś dnia, jesteśmy dokładnie tam, gdzie chcieliśmy być. Udaje nam się zdobyć to, o czym marzyliśmy.
Któregoś dnia patrzymy w oczy lekarzowi, a on mówi „Proszę pani, jest bardzo dobrze. Póki co mogę powiedzieć tyle – nie mogło być lepiej”.
I dodaje na koniec, że musimy jeszcze poczekać, że jeszcze nie czas na to, żeby się cieszyć… ale ja go nie słucham, bo nie widzę powodu, dla którego miałabym przestać się cieszyć tą chwilą.
***
On the first morning after the initial diagnosis I called the radiologist recommended yesterday to set an urgent consultation. There was no chance for such an immediate apointment, but I trod the promise that the doctor would see us anyway with sobbing. I looked into Jaś’s room. For him it was just an ordinary day, a little different from all the others. I let him play on the computer without any restrictions and bought myself some time and space to struggle with emotions. I sat down in front of a laptop and I started wondering if reading about what we are to face is a better idea than waiting until seeing the doctor. The need of collecting information battled with my fresh decision to protect myself from anything that might be too scary. Finally I decided to prepare for whatever I was to hear, whatever it would be. So I googled “bone cancer in children” and began reading.
I didn’t have to wait long for panic. Despite my attempts to control it, overwhelming emotions didn’t go away, but I didn’t have time to deal with them. I made a unique decision to temporarily learn how to act in spite of what I felt. Although shaken and scared, I had to quickly learn the facts and plan the next steps. I had to act now. Not later, not “when I finally calm down” not “right after I get myself togethe”. Right now.
Action – despite the panic and anxiety – unexpectedly turned out to be a way to regain control of emotions. And although it seemed I was not able to calm down, breath or think normally, though the world was spinning over my head and I felt faint – I went back to the computer, straightened my back and calmed my raging breath. I read on. As I opened the pages and faced nightmarish predictions, something inside me began to harden. I got up, t the notebook and pen and started making notes of everything that seemed important. I decided to be prepared the best I could.
We spent more than two hours in the radiologist’s waiting room. We’ve been waiting for the doctor to find time for us between patients. There was this thought that flew over my head that until I enter his office I can delude myself with no limitations. I can hope everything I heard yesterday was a mistake. As long as we’re not going in there, Jaś is a healthy boy and my only worries for today are what we eat for dinner tonight. All patients arrived on time, letting us keep the hope for a healthy life. Despite these hopes we were making countless phone calls, trying to get to the best specialists and plan with them next steps. We’ve managed to set an appointment at the hospital for tomorrow morning and plan the biopsy for the next day. Everything was done very quickly. We acted in silence, precisely as well winded up machine.
We were called to the doctor’s office by an ssistant. Inside we saw an older doctor with a dense gray hair, in a black jacket, black pants and trampled, black shoes. The office was dark and friendly for reading sad diagnosis from X-rays images. I pulled our X-rays out of the envelope and passed them to the assistant. While I was telling our story, the older man stared at his computer screen, looking at us good-naturedly. CD’s didn’t open, the assistant was nervously tapping on the keyboard and the old man was getting so close to the computer screen it became clear he had some eye problems. It took a long time until the young man mastered the equipment and the senior moved closer and silently studied the images.
– My dear, this is bad. Unfortunately, I am sorry to have such news for you. It looks very bad. – His words has stolen from me all the illusions carefully constructed in the waiting room. He began to speak incomprehensibly, so I pulled out my notebook with a long list of questions, and began mechanically reading them aloud.
And although the diagnosis, which scared me so much, has just been confirmed, I started to embrace peace. Paradoxically it was driven by what the doctor has said. It dawned on me when I heard for the second time “it’s very bad” that I am not going to agree on it. I don’t accept such a scenario. Starting from there I decided I’d do whatever it takes to make it right. And I knew for sure we will succeed. Along with this thought I felt the strenght that accompanies me ever since that day.
Thus we began a process of following the progress of medicine, the doctors, treatment protocols, prognosis and diagnoses for several months. A race against time and fight for a life as we knew it before. Incredible, uncompromising quest for the Golden Fleece.
Along the way we were to discover how much power we have within us. And how much power we can get from the belief that we can make it. How many wonderful people are around us and how many of them will decide to support us in a way beyond our wildest dreams about friendship and loyalty. Above all, we were to understand what I’d barely sensed then and what I can see clearly now:
There is nothing in this world you can’t do something about.
Everything is possible. Just believe that the strength you have is enough to cope with whatever is coming. And you can achieve anything. There is just one condition – whatever you do, don’t stop believing. In the most difficult moments you have to fight the hardest. You cannot give up. Those who never give up, never loose.
The only limitations are created in our minds. When you realize it, you’ll find that we are capable of much greater acts than we think. Just believe in your abilities and persistently act with that faith.
And then, one day, we are exactly where we wanted to be. We manage to get what we’ve been dreaming of.
One day we look into doctor’s eyes and he says ” Ma’am, it’s very good. For now it actually couldn’t be better”.
And he adds at the end that we must wait, it is still not the time to be happy… but I don’t listen – I see no reason why I should stop enjoying this moment.








