“Whatever the mind can conceive and believe, it can achieve” Napoleon Hill

Pierwszego poranka po wstępnej diagnozie znalazłam telefon do poleconego nam wczoraj radiologa i zadzwoniłam, żeby umówić się na pilną konsultację. Nie było miejsc, ale szlochem wydeptałam obietnicę, że doktor nas przyjmie mimo wszystko. Zajrzałam do pokoju Jasia, dla którego dzisiejszy dzień niewiele różnił się od wszystkich pozostałych. Pozwoliłam mu grać na komputerze bez żadnych ograniczeń, czym kupiłam sobie czas i przestrzeń na zmaganie się z emocjami. Siadłam przed ekranem laptopa i zaczęłam się zastanawiać, czy czytać o tym, co nam grozi, czy poczekać na rozmowę z lekarzem. Z potrzebą zbierania informacji walczyło świeże postanowienie chronienia się przed wszystkim, co może być zbyt brutalne i mroczne. W końcu jednak uznałam, że muszę przygotować się na to, co dziś usłyszę, cokolwiek by to miało być. Wpisałam w Google „nowotwór złośliwy kości u dzieci” i zaczęłam czytać.

Na panikę nie musiałam długo czekać. Mimo prób jej opanowania, zalewające emocje nie ustępowały, a ja nie miałam czasu na walkę z nimi. Podjęłam nietypową decyzję, że chwilowo muszę nauczyć się działać pomimo tego, co czuję. Jakkolwiek roztrzęsiona i przerażona byłam, musiałam szybko zapoznać się z faktami i zaplanować kolejne kroki. Musiałam działać teraz. Nie później, nie „gdy się wreszcie uspokoję”, nie „gdy uda mi się dojść do siebie”. Teraz.

Działanie – mimo paniki i lęku – nieoczekiwanie okazało się być sposobem na odzyskanie kontroli nad emocjami. I choć wydawało mi się, że nie jestem w stanie uspokoić ani oddechu, ani myśli, choć świat wirował mi nad głową i czułam, że mdleję – wróciłam do komputera, wyprostowałam plecy i z całej siły uspokoiłam rozszalały oddech. Czytałam dalej. Otwierałam kolejne strony, a wraz z nimi kolejne koszmarne prognozy. Coś zaczęło we mnie twardnieć. Wstałam, poszłam po notes, długopis i zanotowałam wszystko, co wydawało mi się ważne. Postanowiłam się przygotować się jak umiałam najlepiej.

W poczekalni u radiologa spędziliśmy ponad dwie godziny. Mieliśmy być przyjęci poza kolejką, czekaliśmy więc na moment, gdy doktor znajdzie dla nas czas między pacjentami. Przez głowę przefruwała mi myśl, że dopóki nie wejdę do gabinetu, mogę się łudzić do woli. Mogę snuć nadzieje, że to, co usłyszałam wczoraj, było pomyłką. Dopóki tam nie wejdę, Jaś jest zdrowym chłopcem, a moje dzisiejsze zmartwienia dotyczą tego, co zjemy dziś na kolację. Pacjenci przybywali na czas, podtrzymując w nas nadzieję na zdrowe życie. Mimo tych nadziei wykonywaliśmy niezliczoną ilość telefonów. Torowaliśmy sobie drogę do najlepszych specjalistów i wraz z nimi planowaliśmy kolejne kroki. W ten sposób umówiliśmy się na przyjęcie do szpitala już następnego dnia i zaplanowaliśmy termin biopsji na dzień kolejny. Wszystko odbywało się bardzo szybko. Działaliśmy w skupieniu, precyzyjnie, jak dobrze nakręcona maszyna.

Do gabinetu wezwał nas niepozorny asystent, wyglądający raczej na studenta politechniki niż młodego adepta nauk medycznych. W środku czekał starszy, schorowany pan, z gęstą burzą siwych włosów, w czarnej sztruksowej marynarce, czarnych spodniach i zdeptanych, czarnych butach. W gabinecie panował półmrok, przyjazny odczytywaniu ze zdjęć rentgenowskich smutnych diagnoz. Wyciągnęłam z koperty płyty z wynikami badań, podałam asystentowi i zaczęłam opowiadać, z czym przychodzimy, podczas gdy starszy pan wgapiał się w ekran swojego komputera, zerkając na nas dobrodusznie. Płyty nie chciały się odpalić, asystent nerwowo i bezskutecznie stukał w klawiaturę, a starszy pan wyraźnie nie dowidział. Trwało to wszystko dłuższą chwilę, aż w końcu młody człowiek opanował sprzęt, a starszy przysunął się do ekranu komputera na odległość paru centymetrów i w milczeniu studiował przesuwające się przed nim obrazy.

– Mili państwo, jest źle. Niestety, przykro mi, że mam dla was takie wiadomości, jest bardzo źle. – Jego słowa zabrały mi złudzenia zbudowane skrupulatnie w poczekalni. Zaczął do nas mówić niezrozumiałym ciurkiem, wyciągnęłam więc swój notes z listą kilkunastu pytań i zaczęłam je machinalnie odczytywać z kartki.

I choć diagnoza, której tak bardzo się bałam, właśnie się potwierdziła, zaczął mnie ogarniać spokój. Miał on paradoksalnie sporo wspólnego z tym, co powiedział lekarz. Olśniło mnie wtedy, gdy po raz drugi usłyszałam „jest bardzo źle”, że nie zgadzam się na to. Nie akceptuję takiego scenariusza. Wychodząc stamtąd postanowiłam, że zrobię wszystko, co będzie trzeba, żeby było dobrze. I wiedziałam, że na pewno nam się uda. Wraz z tą myślą przyszła siła, która towarzyszy mi nieustannie od tamtego dnia.

Tak zaczął się wielomiesięczny proces podążania za postępem medycyny, za lekarzami, protokołami leczenia, rokowaniami oraz diagnozami. Nasze ściganie z czasem i walka o powrót do życia, jakie znaliśmy do tej pory. Niewiarygodna, bezkompromisowa wyprawa po złote runo.

Po drodze mieliśmy odkryć, ile siły w nas drzemie, jaką moc ma wiara w to, że damy sobie radę, ilu wspaniałych ludzi jest dookoła i ilu z nich zdecyduje się nas wesprzeć w sposób przekraczający nasze najśmielsze wyobrażenia o przyjaźni i lojalności. A przede wszystkim mieliśmy zrozumieć to, co wtedy ledwo przeczuwałam, a dziś widzę wyraźnie:

Nie ma na tym świecie niczego, z czym nie da się nic zrobić.

Wszystko jest możliwe. Wystarczy uwierzyć w to, że mamy wystarczająco dużo siły, by dać sobie radę z tym, co nadchodzi. I wtedy można osiągnąć wszystko – cokolwiek sobie zaplanujemy. Jest właściwie tylko jeden warunek – cokolwiek by się nie działo, nie można przestać wierzyć. W najtrudniejszych chwilach trzeba walczyć najmocniej. Nie można się poddać. Ten, kto nigdy się nie poddaje, nigdy nie przegrywa.

Jedyne ograniczenia powstają w naszych umysłach. Gdy sobie to uświadomimy, okaże się, że jesteśmy zdolni do znacznie większych wyczynów, niż nam się wydaje. Wystarczy uwierzyć w swoje możliwości i uparcie działać zgodnie z tą wiarą.

Aż nagle, któregoś dnia, jesteśmy dokładnie tam, gdzie chcieliśmy być. Udaje nam się zdobyć to, o czym marzyliśmy.

Któregoś dnia patrzymy w oczy lekarzowi, a on mówi „Proszę pani, jest bardzo dobrze. Póki co mogę powiedzieć tyle – nie mogło być lepiej”.

I dodaje na koniec, że musimy jeszcze poczekać, że jeszcze nie czas na to, żeby się cieszyć… ale ja go nie słucham, bo nie widzę powodu, dla którego miałabym przestać się cieszyć tą chwilą.

***

On the first morning after the initial diagnosis I called the radiologist recommended yesterday to set an urgent consultation. There was no chance for such an immediate apointment, but I trod the promise that the doctor would see us anyway with sobbing. I looked into Jaś’s room. For him it was just an ordinary day, a little different from all the others. I let him play on the computer without any restrictions and bought myself some time and space to struggle with emotions. I sat down in front of a laptop and I started wondering if reading about what we are to face is a better idea than waiting until seeing the doctor. The need of collecting information battled with my fresh decision to protect myself from anything that might be too scary. Finally I decided to prepare for whatever I was to hear, whatever it would be. So I googled “bone cancer in children” and began reading.

I didn’t have to wait long for panic. Despite my attempts to control it, overwhelming emotions didn’t go away, but I didn’t have time to deal with them. I made a unique decision to temporarily learn how to act in spite of what I felt. Although shaken and scared, I had to quickly learn the facts and plan the next steps. I had to act now. Not later, not “when I finally calm down” not “right after I get myself togethe”. Right now.

Action – despite the panic and anxiety – unexpectedly turned out to be a way to regain control of emotions. And although it seemed I was not able to calm down, breath or think normally, though the world was spinning over my head and I felt faint – I went back to the computer, straightened my back and calmed my raging breath. I read on. As I opened the pages and faced nightmarish predictions, something inside me began to harden. I got up, t the notebook and pen and started making notes of everything that seemed important. I decided to be prepared the best I could.

We spent more than two hours in the radiologist’s waiting room. We’ve been waiting for the doctor to find time for us between patients. There was this thought that flew over my head that until I enter his office I can delude myself with no limitations. I can hope everything I heard yesterday was a mistake. As long as we’re not going in there, Jaś is a healthy boy and my only worries for today are what we eat for dinner tonight. All patients arrived on time, letting us keep the hope for a healthy life. Despite these hopes we were making countless phone calls, trying to get to the best specialists and plan with them next steps. We’ve managed to set an appointment at the hospital for tomorrow morning and plan the biopsy for the next day. Everything was done very quickly. We acted in silence, precisely as well winded up machine.

We were called to the doctor’s office by an ssistant. Inside we saw an older doctor with a dense gray hair, in a black jacket, black pants and trampled, black shoes. The office was dark and friendly for reading sad diagnosis from X-rays images. I pulled our X-rays out of the envelope and passed them to the assistant. While I was telling our story, the older man stared at his computer screen, looking at us good-naturedly. CD’s didn’t open, the assistant was nervously tapping on the keyboard and the old man was getting so close to the computer screen it became clear he had some eye problems. It took a long time until the young man mastered the equipment and the senior moved closer and silently studied the images.

– My dear, this is bad. Unfortunately, I am sorry to have such news for you. It looks very bad. – His words has stolen from me all the illusions carefully constructed in the waiting room. He began to speak incomprehensibly, so I pulled out my notebook with a long list of questions, and began mechanically reading them aloud.

And although the diagnosis, which scared me so much, has just been confirmed, I started to embrace peace. Paradoxically it was driven by what the doctor has said. It dawned on me when I heard for the second time “it’s very bad” that I am not going to agree on it. I don’t accept such a scenario. Starting from there I decided I’d do whatever it takes to make it right. And I knew for sure we will succeed. Along with this thought I felt the strenght that accompanies me ever since that day.

Thus we began a process of following the progress of medicine, the doctors, treatment protocols, prognosis and diagnoses for several months. A race against time and fight for a life as we knew it before. Incredible, uncompromising quest for the Golden Fleece.

Along the way we were to discover how much power we have within us. And how much power we can get from the belief that we can make it. How many wonderful people are around us and how many of them will decide to support us in a way beyond our wildest dreams about friendship and loyalty. Above all, we were to understand what I’d barely sensed then and what I can see clearly now:

There is nothing in this world you can’t do something about.

Everything is possible. Just believe that the strength you have is enough to cope with whatever is coming. And you can achieve anything. There is just one condition – whatever you do, don’t stop believing. In the most difficult moments you have to fight the hardest. You cannot give up. Those who never give up, never loose.

The only limitations are created in our minds. When you realize it, you’ll find that we are capable of much greater acts than we think. Just believe in your abilities and persistently act with that faith.

And then, one day, we are exactly where we wanted to be. We manage to get what we’ve been dreaming of.

One day we look into doctor’s eyes and he says ” Ma’am, it’s very good. For now it actually couldn’t be better”.

And he adds at the end that we must wait, it is still not the time to be happy… but I don’t listen – I see no reason why I should stop enjoying this moment.

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Motivational, Positive Thinking, Self Development | Tagged , , , | Leave a comment

Trust the still, small voice that says “this might work and I’ll try it” Diane Mariechild

Image

Środa, 27. marca. Pierwszy poranek po diagnozie. Z pobudki pamiętam bolesną różnicę między miękkim światem snu i brutalnym, odpychającym światem rzeczywistości. Z każdym ułamkiem przebudzonej świadomości docierało do mnie, że wczorajszy koszmar nie był snem. Że będę musiała stawić czoła temu, co przyszło. I że kompletnie nie wiem, jak sobie z tym poradzę. A przede wszystkim, że tego nie chcę. Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! Nie mam siły. Nie potrafię. To będzie straszne. Zbyt straszne, żeby to przetrwać. Im bardziej się przebudzałam, tym bardziej się bałam. Z łóżka wyszłam roztrzęsiona.

–  Muszę ściągnąć mamę na święta – oznajmiłam Michałowi przy śniadaniu. Bałam się, że jeśli mama szybko nie przyjedzie, być może już nigdy… Jaś zaraz zacznie leczenie. A potem… kto wie, co będzie potem. Michał spojrzał na mnie spokojnie, twardo stojąc na straży optymistycznego scenariusza. Doskonale wiedział, o czym myślę.

– To, co naprawdę musisz, to nauczyć się myśleć pozytywnie. To będzie wielkie zadanie dla ciebie na najbliższe tygodnie.

Te słowa podziałały jak zaklęcie. Otworzyły mi małe drzwiczki w głowie. Zrozumiałam, że pora nauczyć się decydować, o czym pomyślę i co poczuję, zamiast się temu biernie poddawać.

Rzeczywistość jest taka, jaką chcemy ją widzieć. We wszystkim możemy zobaczyć zarówno szansę, jak i zagrożenie. Ze wszystkiego możemy skorzystać, na wszystkim możemy stracić. To jest wyłącznie nasz wybór.

Po pierwszym szoku i dziecinnych marzeniach, że wreszcie obudzę się ze złego snu, wzięłam się wreszcie w garść. Nikt nie przyjdzie mnie ratować, muszę się tym zająć sama. Ta myśl pomogła mi podjąć kluczową decyzję – nie mogę dać się zdołować.

Uparłam się widzieć we wszystkim pozytywną stronę, choćby nie wiem co. I na niej się skupić. Gdy wszyscy dookoła udzielali mi negatywnych informacji, prosiłam o choćby jedną pozytywną. Jeśli nie potrafili jej znaleźć, zamiast martwić się, że jej nie ma – szukałam sama. Po prostu oni jej nie widzieli. Zamiast wierzyć w „jest bardzo źle” powtarzane mi jak mantrę kilka razy dziennie, zaczęłam sobie dostarczać argumentów na to, że „jest całkiem nieźle, mogło być gorzej”. I zawsze je znajdowałam. Z czasem dotarło do mnie, że jest to wbrew pozorom bardzo proste.

To nastawienie okazało się źródłem niezwykłej siły. Nawet nie wiem kiedy przestałam bać się tego, co nadchodzi i zrozumiałam, że nie dzieje się nic aż tak strasznego, żebyśmy nie dali sobie z tym rady. I choć początkowo musiałam sobie trochę pomagać, z czasem zamieniło się to w nieposkromiony pociąg do pozytywnego nastawienia.

Każde zdarzenie można zobaczyć na co najmniej dwa sposoby – wszystko może być zarówno powodem do radości, jak i do smutku. Wszystko – bez wyjątku. I choć nie mamy wpływu na to, co się nam przydarza, możemy kształtować rzeczywistość poprzez sposób, w jaki na nią reagujemy. Zamiast dołować się negatywnymi doświadczeniami, czemu nie wyciągać z nich tego, co dla nas najlepsze?

W końcu to one czynią nas bohaterami, prawda?

Kim byłby Herkules, gdyby Hera nie podrzuciła mu węży? Czy odkryłby swoją boską moc, gdyby nie ona? I czy udusiłby je, gdyby zamiast reagować, zaczął zadręczać się tym, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazł? Strach nas paraliżuje i sprawia, że się poddajemy. Tymczasem gdybyśmy tylko posłuchali tego subtelnego głosu “to może się udać, spróbuję”, okazałoby się, że nie ma potrzeby aż tak się bać.

***

Wednesday, March 27. The first morning after diagnosis. What I remember the most is a painful difference between soft dream world and brutal, repulsive world of reality. With each fraction of conscious awareness it hit me that yesterday wasn’t just a nightmare. I’ll have to deal with it. And I have no idea how to handle it. And, above all, I don’t want this. I don’t want this! I don’t want this! I don’t want this! I have no strength for it. I won’t make it. It will be terrible. Too horrible to hold on. The more awake I was, the more scared I felt. I got up from the bed shaking.

– I have to invite my mom for Christmas – I told Michał over breakfast. I was afraid if she didn’t come soon, she would never again… Jaś was going to start the treatment immediately. And then… who knows what will happen next.

Michał looked at me calmly, firmly standing on guard of the optimistic scenario. He knew exactly what I was thinking.

– What you really need is to learn to think positively. It will be a great job for you in the coming weeks.

These words changed me like a charm. They opened a small door inside my head. I realised it was time to learn how to decide what I think and what I feel instead of passively submit to it.

The reality is what we want it to be. Everything brings us both – opportunities and risks. We can win and lose at the same time. This is our choice.

After the initial shock and childish dreams to finally wake up from a bad dream, I finally got myself together. No one is coming to save me. I have to do it myself. It helped me make a crucial decision – I cannot let anything and anyone pull me down.

I insisted on seeing the positive side of everything, no matter what. And to focus on it. When everyone around gave me bad news, I asked for at least one positive. If they weren’t able to find it, instead of worrying it’s not there – I was seeking it myself. They just didn’t see it. Instead of believing in “it’s very bad,” I heard like a mantra several times a day, I began to find arguments that “it’s pretty good, it could be worse.” I always would find them. It occurred to me in time that despite it may not seem easy, it’s really simple.

This approach proved to be a source of enormous strength. I don’t even know when I stopped to fear what was to come. I realised quickly there was nothing so terrible that we couldn’t overcome. And though at first I needed to help myself a little, in time I just couldn’t resist this positive attitude.

Each event can be seen in at least two ways – everything can be both a cause for joy and for sorrow. Everything – with no exceptions.

And while we cannot control what happens to us, we can shape reality by the way we react to it. Instead of lamenting about negative experiences, why not turn tchem around to create the life we seek?

In the end they make us heroes, right? Would Hercules become himself if Hera hadn’t tossed him the snakes? Would he discover his divine strenght without her? And would he defeat them if instead of reacting he would began lamenting about hopeless situation he found himself in? Fear paralyzes us and forces us to quit. Meanwhile if we just listened to this subtle voice “this might work, I’ll try”, we would understand there is no need to be afraid.

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Motivational, Positive Thinking | Tagged , , , | 2 Comments

Lekcja jest prosta. Uczeń jest skomplikowany. / Lesson is simple. Student is complicated.

Image

“Machnij ręką na siebie. Zacznij działać teraz, będąc neurotycznym albo niedoskonałym, wiecznie zwlekającym lub leniwym, niezdrowym czy jakiejkolwiek innej niecelnej etykiety w odniesieniu do siebie używasz. Idź naprzód i bądź najlepszą niedoskonałą osobą, jaką możesz być. Zabierz się za rzeczy, jakich chcesz dokonać, zanim umrzesz. Akceptuj swoje uczucia. Pamiętaj o tym, czego pragniesz. I rób to, co masz do zrobienia.” Shoma Morita

– Kiedyś nas tu nie będzie – rzucił niespodziewanie Michał z nad albumu z przepisami kuchni tajskiej. Jakiekolwiek znalazł powiązanie między papaya salad, a tym, że kiedyś przestaniemy istnieć, nie mogłam mu odmówić racji. I gdy kontynuował swój wywód, frunęłam myślami tam, gdzie mnie wysłała ta zaskakująco niekulinarna refleksja.

Tak, kiedyś nas nie będzie. Ale teraz jesteśmy. Ten moment – to mamy. Ta chwila się nie powtórzy. To ona sprawia, że nasze życie jest takie, a nie inne. To ona mówi o nas wszystko.

Niezależnie od tego, jak źle myślimy o sobie, jak niepewni siebie jesteśmy, jak bardzo w siebie nie wierzymy, jak się boimy – zostawmy to. Jakie to ma znaczenie? Przestańmy traktować siebie tak śmiertelnie poważnie. Nikt się nie przejmuje naszymi niedoskonałościami aż tak bardzo, jak nam się wydaje. Róbmy to, co mamy do zrobienia, co zbliża nas do naszego celu, co jest dla nas ważne. Niezależnie od tego, co o sobie myślimy. I niezależnie od tego, jak bardzo się boimy, że nam się nie uda. Niech nasze przekonania o nas samych nauczą się nadążać za nami, niech nas doganiają, niech dostosują się do tego, kim się stajemy. Niech nie będzie odwrotnie. Wytresujmy naszego wewnętrznego krytyka, nauczmy go szczekać, aportować i podawać łapkę. Pokażmy mu, gdzie jest jego miejsce. Przejmijmy kontrolę.

Każdego dnia stajemy przed wyborami. Podejmujemy decyzje. Od tego, co wybieramy, zależy to, kim jesteśmy. Codziennie możemy sami siebie zaskoczyć i stać się kimś zupełnie innym. Tchórz i bohater czują ten sam paraliżujący strach. Jedyna różnica jest taka, że podczas gdy jeden się wycofuje, drugi działa mimo wszystko. Każdy może z dnia na dzień stać się bohaterem. Wystarczy na jeden moment porzucić przekonanie, że jest inaczej i zadziałać jak bohater. Dopuścić do siebie myśl, że damy radę. Albo po prostu zadziałać tak mimo wszystko. Dać sobie szansę.

Nie chcemy o tym pamiętać. Nie wierzymy, bo tak jest wygodniej. Boimy się pomyśleć o tym, jak wspaniali jesteśmy. Mamy za to bardzo wyraźne wyobrażenie na temat swoich ograniczeń. Zamiast żyć tak, jak chcemy, wyobrażamy sobie, że to niemożliwe. Tracimy czas, nie chcemy ryzykować. A przecież kiedyś nas tu nie będzie.

“Naszym największym lękiem nie jest to, że jesteśmy niewystarczający. Naszym największym lękiem jest to, że jesteśmy mocniejsi ponad miarę. To nasze światło, nie nasza ciemność, najbardziej nas przeraża. Pytasz siebie – kimże jestem, by być wspaniałym, olśniewającym, utalentowanym? – A może raczej kim nie chcesz być? Twoje chowanie się w cień nie służy światu. Nie ma nic mądrego w kurczeniu się po to, by inni nie poczuli się niepewnie w twojej obecności. Wszyscy mamy błyszczeć tak jak dzieci. Gdy odsłonimy nasze wewnętrzne światło, nieświadomie pozwolimy też innym, aby uczynili to samo. Gdy wyzwolimy się z własnego strachu, samą swoją obecnością będziemy automatycznie wyzwalać innych.” Marianne Williamson

Określają nas działania, a nie to, co o sobie myślimy. To świetna wiadomość, bo podczas gdy nie możemy kontrolować naszych myśli, nad działaniami mamy pełną kontrolę. Wszystko zależy od nas. Jeśli więc myślimy, że nie damy rady, zróbmy krytykowi małą przerwę i podejmijmy próbę. Co jest do stracenia? W najgorszym wypadku potwierdzi się to, co i tak już wiemy o sobie. W najlepszym – możemy się zorientować, jak bardzo się nie docenialiśmy.

Zamiast koncentrować się na zadawaniu sobie skomplikowanych pytań, dociekać “po co, dlaczego, skąd, jak”, grzebać się w przeszłości, analizując “co sprawia, że mam taki, a nie inny kłopot ze sobą”, zacznijmy robić rzeczy, na których nam w życiu zależy. Zamiast koncentrować się na tym, “co mi zrobili”, warto “zrobić coś z tym, co mi zrobili”.

Nie mamy wpływu na to, co nas spotyka, ale to wyłącznie my decydujemy o tym, jak na to zareagujemy. Przestańmy myśleć. Zacznijmy działać. Gdy stoimy nad przepaścią – skaczmy. Nie traćmy czasu na myślenie. Skaczmy pełni wiary, że mamy skrzydła. A będziemy je mieć.

Wystarczy banalna decyzje – od teraz robię to, z czego będę zadowolona, choćby przyszlo mi się niespodziewanie pożegnać z życiem w trakcie. Czytam to, czego się nie będę wstydzić w godzinie śmierci, nie robię tego, na czym nie chciałabym być przyłapana, a słowa, które wypowiadam głośno, mogą być spokojnie wypisane na moim nagrobku. To, co myślę natomiast, choć nad tym mam najmniejszą kontrolę, zmienia się wraz z tym, co robię. Mogę to sobie w dowolnej chwili wypisać na czole i stanąć spokojnie przed Ojcem Dyrektorem. Taka właśnie byłam. Taka właśnie jestem. Jestem z siebie dumna. Doskonała wersja niedoskonałej mnie. Nic dodać, nic ująć.

No, może poza tym, że wszyscy kiedyś znikniemy. Zrobię sobie dziś papaya salad.

***

“Give up on yourself. Begin taking action now, while being neurotic or imperfect, or a procrastinator or unhealthy or lazy or any other label by which you inaccurately describe yourself. Go ahead and be the best imperfect person you can be and get started on those things you want to accomplish before you die. Accept your feelings. Know your purpose. Do what needs to be done.” Shoma Morita

– Some day we won’t be here – Michał said suddenly while studying Thai cuisine album. However he found that link between papaya salad and the fact that we are to cease to exist, I couldn’t disagree. While he continued, my thoughts were flying where he’s sent them with this surprisingly non-culinary reflection.

Yes, once we’ll be gone. But now we are. This moment – we have it. It will never happen again. But it defines our life. This moment defines us.

No matter how bad we think of ourselves, how insecure we are, how we don’t believe in ourselves, no matter the fear we face – let it go. Does it really matter? Stop treating yourself so deadly serious. Nobody cares about your imperfections as much as you think. Let’s do what we have to do. What brings us closer to our purpose, what really matters. Regardless of what we think of  ourselves. No matter how much we fear that we won’t succeed. Let our beliefs about ourselves learn how to keep up with us, adjust to what we become. Let our inner critic be obedient, let him bark and serve us. Show him his place. Take control over him.

We face choices every day. We make decisions. What we choose defines who we are. Every day we can surprise ourselves and become someone new. The coward and the hero face the same paralyzing fear. The only difference is that while one quits, the other acts anyway. Everyone can become a hero over night. Just for a moment abandon the belief that you can’t and act like a hero. Let yourself think you can do it differently than usual,  you can make it. Or just try nonetheless. Give yourself a chance.

But we tend to forget it. It’s convenient not to believe it. We’re afraid to think how great we are. We have a very clear idea about our limitations. Instead of living the way we want to, we focus on what’s impossible. We waste time being afraid of risking. And yet we will be gone one day.

“Our deepest fear is not that we are inadequate. Our deepest fear is that we are powerful beyond measure. It is our light, not our darkness that most frightens us. We ask ourselves, who am I to be brilliant, gorgeous, talented, fabulous? Actually, who are you not to be?  Your playing small does not serve the world. There is nothing enlightened about shrinking so that other people won’t feel insecure around you. We are all meant to shine, as children do. And as we let our own light shine, we unconsciously give other people permission to do the same. As we are liberated from our own fear, our presence automatically liberates others.” Marianne Williamson

Our actions define us more than what we think of ourselves. It’s a great news given we cannot control our thoughts, we can take full control over our behaviour. So if you think you can’t do it, give the critic a little break and just give yourself a chance. What is there to lose? In the worst case, you’ll confirm what you already know about yourself. But you can also figure out how you’ve been underestimating yourself.

Instead of focusing on asking yourself complicated questions, searching “what, why, where, how”, digging into the past, examining “what makes me so troubled”, let’s do things that really matters. Instead of focusing on “what have they done to us”, let’s focus on “what can we do about it”.

We cannot influence what happens to us, but only we decide on the reaction. Let’s stop thinking and start acting. As you stand at the edge – jump. Stop thinking. Jump as you had wings. And you’ll have them.

It takes just a trivial decisions – from now on I’m doing only what I am happy about, even if I suddenly die in the middle of them. I read what I am not ashamed of in the moment of death, I don’t do things I don’t want to get caught at, and the words I say out loud can be put on my grave. And my thoughts – however I have the least control over them – change with my actions. They can be written down on my forehead any given moment as I approach Father Director. That’s who I was. That ‘s who I am. I am proud of myself. The perfect version of imperfect me. Nothing more, nothing less.

Well, except for the fact we all disappear one day. I will make papaya salad today.

Posted in Inspirational, Life Couching, Motivational, Positive Thinking | Tagged , , , | Leave a comment

“Yesterday is History, Tomorrow a Mystery, Today is a Gift. That’s why it’s called the Present.” Joan Rivers

LIFE2

Nic nie dzieje się bez przyczyny.

Wszystko ma swoją cenę oczywiście, ale to od nas zależy, czy zyskamy, czy stracimy na tym, co się przydarza. Każde, zwłaszcza najtrudniejsze doświadczenie, może być błogosławieństwem. Zaczyna się od odrobiny przytomności i otwarcia się na to, co przychodzi. Szczęście czeka wszędzie, w każdym scenariuszu. Dlaczego czasami łatwiej jest cieszyć się życiem, gdy wisi ono na włosku, niż wtedy, gdy pozornie wszystko gra? Wszystko zależy od tego, na czym się koncentrujemy. I jakie znaczenie temu przypisujemy.

Cokolwiek dzieje się w naszej głowie, świat jest zawsze tak samo zachwycający. Nie ma zwykłych chwil. Wystarczy się rozejrzeć. Zawsze – bez wyjątku – możemy znaleźć powód do bezbrzeżnej radości. Zawsze. Kiedyś myślałam, że to jest okrutne – ludzie cierpią, umierają, a tymczasem słońce świeci, ptaki śpiewają, rzeki płyną, trawa rośnie – jak gdyby nigdy nic. Dziś widzę w tym więcej sensu.

Pamiętam popołudnie, gdy po raz pierwszy przywiozłam Jasia do domu po paru dniach w szpitalu. Położyliśmy się na kanapie i upajaliśmy każdą chwilą. Dom. Nie potrzebowaliśmy niczego więcej. Było cudownie. Uświadomiłam sobie wtedy, że dawno nie czułam się równie szczęśliwa, choć przecież nie działo się nic wielkiego. Można właściwie powiedzieć, że działy się wtedy w naszym życiu całkiem straszne rzeczy.

Jeszcze parę godzin wcześniej rozmawiałam z lekarzem o trudnych do przyjęcia faktach. Wiedziałam, że mierzymy się z bardzo ciężką i groźną chorobą. Jaś miał niebawem rozpocząć leczenie, które samo w sobie stanowiło zagrożenie dla jego życia. Moje dziecko, które zaledwie parę dni wcześniej skończyło 9 lat, miało stawać do walki o… Zdawałam sobie sprawę ze wszystkich możliwych czarnych scenariuszy. Nie wykluczałam żadnego. Nie oszukiwałam się. Nie odwracałam się od tego, co mogło nadejść.

Byłam w pełni przytomna. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby było jak najlepiej. Jednak w tamtej chwili to wszystko po prostu nie miało znaczenia.

Byliśmy w domu. Przytuleni na kanapie. Jaś się śmiał. Miał czyste, radosne spojrzenie. Koty mruczały. Za oknem świeciło słońce. Tylko to się liczyło.

Olśniewająca lekkość tamtego popołudnia nauczyła mnie kierować uwagę na to, co jest. Nie płakać za tym, czego nie ma. Nie błąkać się gdzie indziej. Nie zaśmiecać sobie umysłu wycieczkami do przodu czy do tyłu. Zostawić lęk związany z wyobrażaniem sobie przyszłości i żal za tym, co utracone.

Mogłam rozpaczać, snuć szalone wizje na temat tego, co może się wydarzyć, opłakiwać to, co tracę. Ale po co? Co mogłam wiedzieć o tym, co się stanie? I tak naprawdę – czy na pewno coś tracę? A może jest zupełnie odwrotnie?

Tamta chwila była doskonała. Zanurzenie się w niej przyniosło upragniony spokój. I radość. Ogromną, niczym nie zmąconą radość życia.

Każde wyzwanie jest jak koan. Zmusza do stawiania pytań o największe tajemnice i przynosi odpowiedzi. Z czasem okazuje się, że wszystko, co wydawało się przypadkowe, było nieuniknione. Rzeczywistość nie jest zbiorem chaotycznych elementów. Można się opierać temu, co jest, ale to bez sensu.

Ostatnie miesiące były – delikatnie mówiąc – obfite w trudne doświadczenia. Bywało, że tu i teraz nie zapowiadało się zbyt komfortowo.

A jednak – gdy w danym momencie niesiesz ciężar tylko tego jednego momentu – nie jest źle. Powiem więcej – jest całkiem nieźle. Wystarczy się skoncentrować. Powiedzmy sobie szczerze – ile ciężaru może wnieść pojedyncza chwila? Nie dasz rady przez jedną chwilę? Daj spokój…

Choćby nie wiem jak skomplikowane było życie, nadal pozostaje po prostu serią momentów. W każdym z nich możemy skierować naszą uwagę w dowolną stronę i w dowolny sposób przeżywać to, co się dzieje. Zawsze znajdą się powody do zmartwień, tak samo jak zawsze znajdzie się powód do radości. Zawsze mamy wybór. Od tego, co wybieramy, zależy kim się stajemy. Od tego, kim jesteśmy, zależy całe nasze życie. Nasze życie zależy od tego, jakich wyborów dokonujemy w krytycznych momentach.

To jest takie proste.

Na czymkolwiek się koncentrujemy – na tym, co wydaje się dobre, czy złe – niech to będzie to, co jest. Niech to będzie tu i teraz. Choćby na chwilę. A potem na kolejną. I kolejną. Aż zamieni się to w nawyk. Nie ma sensu błądzić myślami po tym, co się może wydarzyć lub co już się stało. Ani nad jednym, ani nad drugim, nie mamy żadnej kontroli. Jedyne co jest, to tu i teraz. Reszta jest złudzeniem. Tylko tu i teraz możemy być szczęśliwi. Jak można z tego nie korzystać? Przecież o to nam wszystkim chodzi, prawda?

***

Whatever happens, happens for a reason.

Everything has its price of course, so it’s up to us if whether we benefit or loose it in the end. Every experience, no matter how difficult, can be a blessing. It all starts with a little bit of consciousness and openness to what is coming.

Happiness is everywhere, in every scenario. Why is it easier sometimes to feel joy of life when it is hanging on by the eyelids than when everything seems to be all right? It all depends on what we focus on. And the meaning we see in everything we face.

Whatever is going on in your head, the world is always just as delightful. There are no ordinary moments. Just take a look around. Always – with no exceptions – we can find a reason for a pure joy. Always. I used to think it’s cruel – people suffer and die, and yet the sun is shining, birds are singing, river is flowing and grass is growing – as if nothing had happened. Today it makes more sense to me.

I remember the afternoon when I first brought Jaś back home after a few days in hospital. We lay down on the couch and embraced every moment. Home. We didn’t need anything. It was wonderful.

I realized I haven’t felt so happy for a long time even though there was nothing really special going on. You could actually say – pretty terrible things were happening to us at the time. A few hours earlier I talked to the doctor about facts difficult to accept. I knew we were facing a very serious and dangerous disease. Jaś was about to begin treatment which was a threat to his life itself. My kid, who just a few days ago was celebrating his 9th birthday, was preparing for a fight for… I was aware of all possible worst-case scenarios. Did not exclude any. Didn’t fool myself. Didn’t turn my back to what might come.

I was fully conscious. And I did my best to get through all this. But at that moment it just didn’t matter. We were home. Cuddling the couch. Jaś laughed. He had this bright, cheerful look. Cats were purring. Sun was shining through the window. That was all that really mattered.

Stunning lightness of that afternoon taught me to focus on what is. Stop crying for what isn’t. Stop wandering anywhere else. Stop cluttering the mind with trips to the future or to the past. Leave the anxiety associated caused by imagining what awaits us, and the regret for what I’ve lost.

I could grieve, spin crazy visions of what could happen and mourn over everything I would lose. What for? What did I know about what was going to happen? And in fact – am I sure I would lose anything? Maybe it will be just the opposite?

That moment was perfect. Immersing into here and now brought longed-for piece. And joy. Pure joy of living.

Each challenge is like a koan. Forces us to ask mystery questions and brings all the answers. In time, it turns out that what seemed to be random, was inevitable. Reality is not a series of chaotic elements. You can resist what is, but it doesn’t make any sense.

Recent months have been – to put it mildly – rich in challenging experiences. Sometimes here and now didn’t seem to be comfortable. And yet – if at any given moment you carry the burden of just this moment only – it’s not that bad. It’s pretty good actually. Just focus. Let’s be honest – how much burden can a single moment bring? Can’t you make it through one moment? Common!

No matter how complicated life is, it is still just a series of moments. In each of them we can direct our attention to anything we choose and experience what is going on in in different ways. There are always things to worry about, as there is always a reason to celebrate. We always have a choice. On what we choose depends who we become. On who we are depends our whole life. Our life depends on what we choose in those critical moments.

This is so simple.

Whatever we choose to focus on – something which seems good or bad – let it be something that is. Let it be here and now. Try just for a moment. And then for another one. And another. Until it becomes a habit. There is no point to think of what might happen or what has already happened. We have no control of neither of it. The only thing that is, is here and now. The rest is just an illusion. Only here and now we can be happy. How can we not grasp it? It’s all life is about, right?

Posted in Inspirational, Life Couching, Positive Thinking, Self Development | Tagged , , | Leave a comment

Niemożliwe nie istnieje / Impossible is nothing

Image

/ Photo credits go to Words Over Pixels /

“Niemożliwe to tylko wielkie słowo rzucone na wiatr przez maluczkich, którzy godzą się z zastaną rzeczywistością, zamiast wykrzesać siłę, by ją zmienić. Niemożliwe to nie fakt. To jedynie opinia. Niemożliwe to nie deklaracja. To wyzwanie. Niemożliwe to potencjał  Niemożliwe jest tylko chwilowe. NIEMOŻLIWE NIE ISTNIEJE.” Muhammad Ali

Parę godzin po tym, gdy po raz pierwszy usłyszałam od lekarza „nie wygląda to dobrze”, usiadłam w kuchni i zaczęłam płakać. Czułam beznadziejną bezsilność. Michał patrzył na mnie bez słów, raz go widziałam, a raz znikał za moimi włosami i rozlewającym się po wszystkim tuszem do rzęs. Poszłam do łazienki, zmyłam makijaż i wróciłam płakać dalej. Czystymi łzami, bez groteskowych smug tuszu na policzkach. Przed oczami przesuwały mi się różne obrazy. Dobijała się do mnie brutalna różnica powagi, z jaką traktowaliśmy czas przed dzisiejszą diagnozą i tuż po niej. Bolało mnie na myśl o każdym tygodniu, który minął, odkąd Jaś po raz pierwszy poskarżył się na ból w nodze. Zaczęło mi to zalewać sumienie. Pozwoliliśmy upłynąć tygodniom, a teraz walczymy o każdy dzień, każdą godzinę.

Tej pierwszej nocy przytuliłam się mocno do Michała i szukałam słów na to, jak przeraźliwie się bałam. To, co przed nami, przerażało mnie równie mocno jak zalewające emocje. „Bardzo się boję”. Tylko tyle umiałam powiedzieć.

Trzęsłam się ze strachu. Chciałam, żeby ktoś zabrał mnie z tego złego, niejasnego świata. Mój głos niósł zakamuflowaną wiadomość. „Ratuj mnie, bo nie chcę i nie umiem aż tak strasznie się bać”.  Chciałam się schować i odczarować rzeczywistość. Stchórzyć i uciec. A przynajmniej przestać czuć.

Nie mogłam jednak ani zniknąć, ani się rozsypać. Jaś potrzebował silnej i spokojnej Mamy. Mamy, która niczego się nie boi. Przy której o nic nie trzeba się martwić. Mamy, która go obroni przed wszelkim złem. Mamy, która się pogodnie uśmiecha. Pogra z nim w gry, gdy siedzenie w szpitalnej poczekalni stanie się nudne. Powie, że nie ma powodu do niepokoju, gdy lekarze oglądający jego nogę będą mówić różne nieprzyjemne rzeczy. Mamy, która szepnie „patrz mi w oczy i nie bój się niczego”, gdy podejdzie pielęgniarka z wielką igłą. A potem zrobi głupią minę i będzie można zacząć się śmiać. I ukłucie nie zaboli, tak jak obiecała. Mamy, która wytłumaczy, że świetnie sobie ze wszystkim poradzimy, bo jesteśmy bohaterami. I że włosy szybko odrosną.

Sytuacja wymagała dynamicznego i dobrze zorganizowanego działania. Trzeźwego myślenia, kreatywnego podejścia do rozwiązywania problemów, zarządzania kontaktami, pogody ducha, odporności, uporu, cierpliwości, wytrwałości i odwagi. Całych kilogramów odwagi.

Wiedziałam, że muszę sobie trochę pomóc, żeby utrzymać się na powierzchni. Przede wszystkim potrzebowałam odzyskać kontrolę nad negatywnymi myślami i uczuciami. Nie dać się wciągnąć na emocjonalną huśtawkę. Pokonać paraliżujący lęk.

Zaczęłam powoli, od katalogowania myśli. Uczyłam się odróżniać to, co dobre od tego, co mnie niszczy. Myśli, które uznałam za szkodliwe, pakowałam do najgłębiej schowanej szuflady i mocno sznurowałam zamki. Za nic w świecie nie mogłam im ulegać. Szukałam sposobu na polubienie tych, które były nieuniknione. A te, które budowały moją siłę, powtarzałam sobie głośno tak długo, aż w nie uwierzyłam.

Z dnia na dzień stałam się więc bohaterką. Nieugiętą i nieustraszoną. Po prostu to sobie wmówiłam. Patrzyłam rano w lustro i czułam się gotowa na wszystko. „Nie oddam ci go. Ani jego, ani jego nogi. Nie dostaniesz niczego!”

Minęło pół roku. Z niedowierzaniem patrzę wstecz. Udawanie, że niczego się nie boję, zadziałało. Naprawdę przestałam się bać. Nie muszę już udawać, że jestem silna. Jestem. Dziś wiem, do czego jestem zdolna. Potrafię być bardzo niebezpieczna, gdy staję w obronie tego, co kocham. I nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych – jakkolwiek banalnie to nie brzmi, tak właśnie jest. Wydrapię oczy, zmiażdżę, zniszczę – jeśli będzie trzeba. Stanę do każdej walki. I każdą wygram.

I wiecie co? Wszyscy jesteśmy tacy sami. Mamy w sobie dostęp do tej samej mocy. Niektórzy z nas po prostu nie musieli po nią sięgać.

Strach, choćby nie wiem jak paraliżujący, wcale nie oznacza braku odwagi. Rzecz nie w tym, żeby nie odczuwać lęku. Chodzi o to, żeby działać niezależnie od niego. Właściwie im bardziej się boimy, tym bardziej odważni jesteśmy, jeśli mimo wszystko stajemy do walki. A że po drodze odniesiemy parę obrażeń? Co z tego? Jak mówi Dan Millman – kiedy staniesz przed Stwórcą, usłyszysz pytanie „Gdzie są twoje rany?”. I jeśli odpowiesz „Nigdy nie byłem ranny”, Bóg zapyta „Nie było tam niczego, o co warto było walczyć?”

Jaś powiedział ostatnio dziewczynce, która płakała ze strachu przed pobraniem krwi„Nie bój się, nie ma czego. To właśnie strach jest najgorszy, ukłucie wcale nie jest takie straszne”. Byłam z niego bardzo dumna. On już wie, że boimy się różnych rzeczy zupełnie niepotrzebnie.

***

“Impossible is just a big word thrown around by small men who find it easier to live in the world they’ve been given than to explore the power they have to change it. Impossible is not a fact. It’s an opinion. Impossible is not a declaration. It’s a dare. Impossible is potential. Impossible is temporary. IMPOSSIBLE IS NOTHING.” Muhammad Ali

A few hours after I first heard from the doctor “it doesn’t look good” I was sitting in the kitchen and crying. I felt hopeless helplessness. Michał looked at me in silence, once I saw him, once he was disappearing behind my hair and mascara spilled all over. I went to the bathroom, washed the makeup off and I got back to crying. With pure tears and no grotesque ink smudges on my cheeks. The brutal difference between the way we treated time before and after the diagnosis was killing me. It hurt me to think about every week that has passed since Jaś first complained about pain in his leg. I felt guilty. We let weeks to pass and now we fight for every day, every hour.

That first night I cuddled up with Michał looking for words describing how terribly scared I was. What was before us scared me as much as the overwhelming emotions. “I am really scared.” That’s all I could say.

I was shaking with fear. I wanted someone to take me out of this evil, obscure world. My voice carried a camouflaged message. “Save me, because I don’t want to and I can’t be so terribly afraid.” I wanted to hide and disenchant reality. Chicken out and run away. Or at least stop feeling.

I could neither disappear nor fall apart. Jaś needed strong and peaceful Mom. Mom with no fear. With whom there is no need to worry. Mom that will defend him from all evil. Mom with a cheerful smile. Who will play a game when sitting in a hospital waiting room will become boring. Mom that will tell him there is no reason to worry when the doctors watching his leg will say various unpleasant things. Mom who will whisper “look me in the eye and don’t be afraid” when the nurse will approach him with a big needle. And then she will do a silly face and make him laugh. And  it won’t hurt, just as she promised. Mom who will explain him everything will be fine because we’re heroes. And that hair will grow back quickly.

The situation required dynamic and well organized action. Clear mind, creative approach to problem solving, relationship management, serenity, resilience, persistence  patience, perseverance and courage. Whole bunch of courage.

I knew I had to help myself to survive. First of all I needed to regain control of negative thoughts and feelings. Don’t get caught in an emotional roller coaster. Beat the paralyzing fear.

I started slowly with cataloging thoughts. I learned to distinguish what is good from what is destroying me. Thoughts I considered harmful were packed into my deepest drawers and the locks got tightly laced. I just had to get rid of them. I was looking for a way to like the ones that were inevitable. Those thoughts that build my strength I repeated out loud as long as I believed in them completely.

From day to day I became a heroine. Resolute and fearless. I’ve just persuaded myself about it. I looked in the mirror in the mornings feeling ready for anything. “You won’t get him. Neither him nor his leg. You won’t get anything!”

It’s been half a year. I look back and can’t believe it. Pretending that I’m not afraid of anything has worked. I really stopped being afraid. I don’t have to pretend that I’m strong. I am strong. Now I know what I’m capable of. I can be very dangerous when I defend what I love. And there is nothing impossible for me – however trivial it sounds. I will bite, crush and destroy – whatever it takes. I’ll stand up to any fight. And I will succed.

And you know what? We’re all the same. We have the access to the same power. Some of us just didn’t have to reach for it yet.

Fear, no matter how overwhelming, doesn’t mean lack of courage. The point is not to avoid fear. The idea is to act despite fear. In fact, the more we fear, the more courageous we are, after all, if we fight in spite of all. And the wound we collect along the way? So what? Dan Millman says – when you stand before the Creator, you will hear the question “Where are your wounds? “. And if you reply ” I have no wounds” God will ask you “Was there nothing worth fighting for?”

Jaś said recently to a little girl crying out of fear before a blood sampling “Don’t worry, there is no need. The fear is the worst thing, it’s really not that terrible.” I was so proud of him. He already knows we are afraid of various things so unnecessarily.

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Motivational, Positive Thinking | Tagged , , , | 6 Comments

Dwie płaskie stopy – moje Wielkie Nauczycielki / Two flat feet – my Great Teachers

Image

„Oddychaj. Wszystko będzie dobrze. Po prostu oddychaj. Oddychaj i przypomnij sobie wszystkie równie trudne sytuacje z przeszłości. Wszystkie chwile, gdy byłaś tak samo niespokojna i przytłoczona. Gdy tak samo bolało. I przypomnij sobie, jak za każdym razem dawałaś sobie radę. Życie wystawiło cię już na tyle prób, a ty – niezależnie od tego, jak trudno bywało – wszystkie je przetrwałaś. Oddychaj i zaufaj, że tym razem też ci się uda. Walka to część procesu. Dopóki się nie poddasz i będziesz napierać do przodu, nieważne jak beznadziejnie wygląda sytuacja – dasz radę.” Daniell Koepke

Gdy po pierwszych łzach wzruszenia i radości na mecie zaczęliśmy iść w stronę samochodu, okazało się, że nie mogę chodzić.

Ból w stopach wrócił z taką siłą, że z trudem na nich stałam. Próbowałam się rozciągnąć, ale nie pomogło. Dreptałam więc uwieszona na ramieniu Michała i nie mogłam uwierzyć, że te same stopy biegły przed chwilą z taką lekkością.

Krok za krokiem. Do samochodu. Nagle każdy metr stał się wyzwaniem.

Za plecami miałam ponad 42 kilometry pokonane radosnym, sprężystym krokiem.

Kim byłam, lecąc do mety? Co mnie niosło? Skąd wzięła się tamta siła? I ta przytykająca radość? I przede wszystkim – jak mogę to podać dalej?

Postanowiłam pobiec, żeby podzielić się energią, którą od Was dostaliśmy. Zrobić coś, co będzie trudniejsze niż powiedzenie „dziękuję”. Chciałam dać z siebie więcej, niż pozornie miałam do zaoferowania. 6 tygodni przygotowań to mało. A jedna się udało.

Napisałam wcześniej, że jeśli mi się uda, będzie to dowód na to, że wszyscy jesteśmy zdolni do większych wyczynów, niż nam się wydaje. I pokazać, jak wiele mogą dać wszystkie – czasem z pozoru niewiele znaczące – gesty. Jak niezłomną wolę walki obudziliście w nas, gdy tej woli potrzebowaliśmy.

Chciałam też pokazać wszystkim ludziom będącym w trudnej sytuacji – niekoniecznie onkologicznej – że jesteśmy znacznie silniejsi, niż nam się wydaje. W każdym z nas żyje bohater, trzeba go tylko przywołać w odpowiednim momencie.

Wciąż szukam słów na to, co wydarzyło się tamtego dnia. Przestały mnie obowiązywać ograniczenia płynące z ciała. Byłam gdzie indziej, w bardzo pięknym miejscu. Nigdy wcześniej nie udało mi się z taką łatwością odciąć od fizycznego bólu. W pewnym momencie sięgałam do rezerw, o których istnieniu nie miałam pojęcia. I nie były to moje osobiste rezerwy – to było coś znacznie więcej. Przez całą drogę kontemplowałam wdzięczność za wszystko, co dla nas zrobiliście. Nie mam wątpliwości, że to ona niosła mnie do mety, zwłaszcza po trzydziestym kilometrze. To ona dała mi dostęp do wytrzymałości znacznie przekraczającej moją własną. To dzięki niej udało mi się prawie bezboleśnie pokonać ten dystans. Na jakimś poziomie byliście tam wszyscy ze mną.

Dwie płaskie stopy – moje wielkie nauczycielki – udzieliły mi bardzo cennej lekcji tego dnia. Problemy pojawiają się, gdy tracimy z oczu cel. Dopóki koncentrujemy się na tym, co chcemy osiągnąć, możemy wszystko.

Dziś wiem, że jeśli chcę wspiąć się pod górę, muszę postawić sobie cel, przygotować się dobrze, a potem po prostu iść przed siebie małymi, pewnymi krokami. Każdą drogę do celu, nieważne jak wielkiego i imponującego, da się podzielić na małe, osiągalne etapy. Czasami to, czego uczymy się po drodze, okazuje się ważniejsze od dotarcia do mety.

Cokolwiek nam się przytrafia, niezależnie od tego, czy wydaje się dobre, czy złe, łatwe, czy trudne, przyjemne, czy bolesne – jest szansą na rozwój. Niezależnie od okoliczności, zawsze mamy moc decydowania, w którym kierunku podążamy. Zawsze mamy wybór. I zawsze możemy być szczęśliwi.

I jeszcze raz – dziękuję Wam za wszystko!

***

“Breathe. It’s okay. You’re going to be okay. Just breathe. Breathe, and remind yourself of all the times in the past you felt this scared. All of the times you felt this anxious and this overwhelmed. All of the times you felt this level of pain. And remind yourself how each time, you made it through. Life has thrown so much at you, and despite how difficult things have been, you’ve survived. Breathe and trust that you can survive this too. Trust that this struggle is part of the process. And trust that as long as you don’t give up and keep pushing forward, no matter how hopeless things seem, you will make it.” Daniell Koepke

When – after first tears of emotion and joy at the finish line – we started walking towards the car, I realized I couldn’t walk.

Pain came back to my feet came back so badly I wasn’t able to stand on them. I tried to stretch but it didn’t help. So I toddled tied to Michał’s shoulder and couldn’t believe these feet were running a while ago so easily.

Step by step. To the car. Suddenly every meter’s become a challenge.

I just run more than 42 km with joyful, springy steps.

Who was I, flying to the finish line? What was carrying me? Where did the power come from? And this overwhelming joy? And most of all – how can I pass it along?

I decided to run marathon to share the energy you’ve given us. To do something more difficult than saying “thank you”. I wanted to give more than I seemingly was able to offer. Six weeks for training is not enough. But I did it.

I wrote earlier that if I succeed, it would proove we’re all capable of greater accomplishments than we think. And show how valuable are all gestures – even those that might seem insignificant. How much power they’ve awaken in us when we needed it the most.

I also wanted to show all the people in a difficult situation – not necessarily cancer related – that we’are much stronger than we think. In each of us are heroes, speak to them at the right time and they will come forth.

I am still seeking words for what happened that day.

Body limitations couldn’t stop me. I was somewhere else, in a very beautiful place. Never before I’ve managed so easily to cut off physical pain. At one point I’ve reached into reserves that I had no idea existed. They were not my personal reserves though – they’re something much greater. I was contemplating my gratitude for all you’ve done for us along the way. I’ve no doubt it carried me to the finish, especially after the thirty kilometer. It gave me access to much more than the strength of my own. Thanks to it I was able to overcome the distance almost painlessly. At some level you were all there with me.

Two flat feet – my great teachers – taught me an important lesson that day. Problems are what happens when we take pur eyes off the goal. As long as we focus on the destination we can do everything.

Today I know that if I want to climb a mountain, I need to set a goal, prepare well, and proceed in small, sure steps. Any achievement, no matter how large or imposing, can be broken down into small, manageable steps. Sometimes things we learn on the journey turn out to be more important than reaching the destination.

Whatever happens to us, whether we call it good or bad, easy or difficult, pleasurable or painful – is an opportunity for us to grow. Whatever arises, we always have the power to set the direction. We always have a choice. We can always be happy.

And once again – thank you for everything!

Posted in Inspirational, Life Couching, Marathon, Motivational, Self Development | Tagged , , | 4 Comments

Maraton. Piękny jak sen / Marathon. Beautiful like a dream

Image

Udało się! Dobiegłam wczoraj do mety. To był jeden z cudów, jakich doświadczyłam w ciągu ostatnich sześciu miesięcy dzięki Wam.

Pierwszych dwadzieścia kilometrów przebiegłam nogami. Kolejnych dziesięć – głową. A przez ostatnich dwanaście niosło mnie wyłącznie serce. Był to najpiękniejszy i paradoksalnie najlżejszy odcinek maratonu. Od trzydziestego kilometra po prostu wiedziałam, że będzie lekko i bezboleśnie. Nie myliłam się. Było przepięknie.

Całą trasę biegliśmy wspólnie z Michałem. Razem w różnych odcieniach bólu przez ponad 42 kilometry. Będziemy to pamiętać do końca życia.

Przed startem byłam zaskakująco spokojna. I – jakkolwiek śmiesznie to brzmi – niepokoił mnie ten spokój. Martwiłam się, że w takim stanie umysłu ciało nie zmobilizuje się wystarczająco i nie przetrwa obciążenia. Oczywiście martwiłam się zupełnie niepotrzebnie.

Pierwsze kilometry przebiegłam jak we śnie. Nad miastem unosiła się gęsta mgła. Kolory, odgłosy – wszystko wydawało się nierealne. Mimo że bieg dopiero się rozpoczął, czułam ciężar w nogach i z trwogą pomyślałam o tym, co mnie dziś czeka. Mijaliśmy tłumy kibiców z transparentami, które zagrzewały do walki i rozśmieszały do łez. Gdzieś na drugim kilometrze stał starszy pan z planszą „Welcam of Heroes”. Chwilę dalej, na Placu Teatralnym, pani trzymała transparent dla syna „Dasz radę, to jest blisko jak na działkę!”. Patrzyłam na tych wszystkich ludzi za barierkami i myślałam o Was. O tym, ile sił mi daliście po drodze. Jak niewiarygodni jesteście. Zaczęły mnie zalewać pierwsze fale wzruszenia. Pierwsze z wielu.

Zanim się spostrzegliśmy, byliśmy za piątym kilometrem. Po kolejnych pięciu wbiegliśmy do tunelu pod mostem Świętokrzyskim. Tam standardowo wszyscy biegnący zaczęli krzyczeć. Głosy odbijały się od ścian, tworząc niesamowicie intensywne echo. Była w tym niesłychana moc. Poczułam się jak żołnierz – jeden z wielu, część wielkiej całości. Byliśmy jak armia biegnąca do walki o coś bardzo dla nas cennego. Wrzeszcząca, nieujarzmiona, gotowa na wszystko. I znów o Was pomyślałam, bo tak się czułam z Wami w ostatnich miesiącach. Cały tunel przebiegłam płacząc ze wzruszenia.

Na trzynastym kilometrze zadzwoniłam do Jasia. Powiedziałam mu wszystko, co ważne i poprosiłam o wysyłanie nam dobrej energii.

Po kolejnych paru kilometrach znaleźliśmy się w Łazienkach Królewskich. Uwielbiam ten odcinek. Kojarzy mi się z całą masą pięknych wspomnień. Pierwsze randki z Michałem, łowienie ślimaków z Jasiem, pierwsze przygody z bieganiem. Nasilający się z każdym kilometrem ból w stopach odrywał mnie jednak skutecznie od bezbrzeżnej radości bycia w tak pięknym miejscu. Stopy nigdy nie bolały mnie tak wcześnie. Skoro zaczęło się już teraz, co będzie dalej? Bałam się coraz bardziej.

Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się na chwilę pod toaletą. Przyjemnie było na parę minut przestać biec, ale potem… Ponowne rozruszanie stawów okazało się potwornie bolesne. Przy okazji dowiedziałam się, że bolą mnie nie tylko stopy, ale też kolana i biodra. Już wiedzieliśmy, że kolejne przystanki po prostu nie wchodzą w grę. Po minucie nogi ponownie nam się jednak rozgrzały i ból – choć nie minął – wrócił do swojego poprzedniego natężenia. Był do wytrzymania. Obiecaliśmy sobie, że jeśli znów trzeba się będzie zatrzymać, będziemy pamiętać o tym, że cierpienie przy ponownym starcie mija szybko.

Po dwudziestu kilometrach zaczęliśmy się zbliżać do Wilanowa. Poza bólem w stopach martwiło mnie narastające rwanie w prawym biodrze. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś takiego. Zaczęłam brać pod uwagę, że to biodro może mnie zatrzymać, bo – o ile ból stóp to mój stary znajomy – ten w biodrze był niespodzianką i nie miałam pojęcia, w co przerodzi się za chwilę.

I wtedy przyłapałam się na tym, że od dłuższego czasu koncentruję się wyłącznie na bólu, który przecież nie minie. Mało tego – będzie narastał. Zaczynałam się bać, że nie dam sobie z nim rady. Pojawił się za wcześnie, żeby go znieść na kolejnych kilometrach. Wiadomo przecież, że pierwsza połowa maratonu to pestka. Walka rozpoczyna się po trzydziestym kilometrze.

Dotarło do mnie, że jeśli chcę przetrwać, muszę zabrać uwagę z nóg. Po prostu odciąć odczuwanie dolegliwości. Ból jest nieunikniony, cierpienie to wybór, pomyślałam. Postanowiłam wyprowadzić się z dolnej części ciała i zamieszkać w oddechu. Przeniosłam uwagę nad miednicę, zaczęłam słuchać oddechu. Okazało się to bardzo przyjemne i kojące. Biegliśmy dość dynamicznie, ale oddech miałam zrównoważony i spokojny. Powoli zaczął wracać spokój.

W połowie drogi znów zadzwoniłam do Jasia. Powiedziałam mu, że wciąż o nim myślę i poprosiłam o telepatyczne wysyłanie dobrej energii. Jaś jest niezły w te klocki. Obiecał, że się postara.

Na dwudziestym szóstym kilometrze Michał przyznał, że dobija go ból w stopie. Wcześniej żadne z nas na nic się głośno nie poskarżyło. Walczyliśmy w ciszy. Jeśli rozmawialiśmy, to tylko o przyjemnych rzeczach.

Poprosiłam, żebyśmy nie wchodzili w temat bólu, bo mnie stopy męczą od bardzo dawna, ale nie chcę o tym myśleć. Postanowiliśmy, że do trzydziestego kilometra biegniemy bez zmian, a potem pomyślimy, co dalej.

Trzy kilometry później, tuż pod naszym domem, czekała na nas grupa przyjaciół. Wyściskaliśmy się z nimi i z wielkimi uśmiechami pobiegliśmy dalej. To spotkanie dało nam porządny zastrzyk pozytywnej energii.

Zbliżał się trzydziesty kilometr. Chwila prawdy i decyzji, co dalej. Zajrzałam w głąb siebie. A tam cisza. Spokój. Lekkość. Zajrzałam do stóp. Wiedziałam, że ból tam jest. Ale nie czułam go. To samo było z kolanami i biodrem. Wiedziałam. Ale nie czułam. A więc to prawda – ból jest nieunikniony, cierpienie to wybór.

I wtedy mnie olśniło. Nogi mnie poniosą. Są wystarczająco silne. Pobiegną – bez mojego udziału. Zawarłam z nimi jakiś rodzaj paktu i mogłam się od tej pory spokojnie skupić na górze. Na oddechu, na niebie, na ludziach dookoła, na tym, że biegnę z Michałem. Na tym, że tyle razem przeszliśmy. I że jak zwykle damy sobie radę. Na tym, jak bardzo go kocham. Na niebieskich oczach Jasia, na jego uśmiechu. Na tym, jak bardzo nas zbliżyła jego choroba, jak scaliła naszą Rodzinę, jak nas zbliżyła do ludzi. Jak piękny jest świat. Ile ma do zaoferowania. Ile się wydarzyło w ostatnim czasie. Ile się nauczyłam. I na tym, że wszystko, co nam się przydarza, ma sens. Wszystko jest dobre – bo się przydarza. I jeśli stajemy przed ścianą, to znaczy, że możemy ją pokonać i stać się tym samym lepszymi, silniejszymi ludźmi. Jeśli ktoś nas przed nią postawił, to dlatego, że mamy w sobie moc, o której inaczej byśmy się nie dowiedzieli. Patrzyłam w niebo, czułam słońce na plecach i krzyczałam ze szczęścia „Kochanie, już zaraz meta, zaraz tam będziemy!”.

Ale tak naprawdę nigdzie mi się nie spieszyło. Wiedziałam, że mogę teraz biec przed siebie bez opamiętania, nic mnie nie zatrzyma. Czułam się połączona z całym światem. Zakochana w każdym człowieku na drodze. W każdym kilometrze. Połączona z własnym ciałem jak nigdy przedtem, choć równocześnie kompletnie poza nim. Świadomość, że ciało biegnie samo, bez mojej woli, bez mojego wysiłku, działała uskrzydlająco. Płynęłam przed siebie w euforii.

Na czterdziestym kilometrze znów zadzwoniłam do Jasia. Biegliśmy dość szybko, mimo to miałam spokojny głos. Spokojny oddech. Byłam szczęśliwa.

Na metę wbiegliśmy z Michałem trzymając się za ręce. Towarzyszyły nam dzikie okrzyki Rodziny i Przyjaciół. Machaliśmy do nich śmiejąc się jak dzieci.

A potem padliśmy sobie w ramiona. I zaczęłam płakać ze szczęścia.

Dziękuję Wam za to, czego mnie nauczyliście.

Za to, co pokazaliście Jasiowi.

Świat jest pięknym miejscem. Pełnym dobrych ludzi i wiernych przyjaciół.

Drzemie w nas ogromna siła. Możemy znacznie więcej, niż nam się wydaje.

Nasze serce to wszystko wie.

O świecie, o ludziach. I o naszych granicach.

Nikt ich nigdy nie postawił. Nikt o nich nie słyszał.

Możemy wszystko.

Wszyscy jesteśmy połączeni.

Dziękuję!

***

I did it! Reached the finish line yesterday. It was one of the wonders I’ve experienced in last six months thanks to you. Thank you!

First twenty kilometers I ran with my legs. Another ten – with my head. For the last twelve I was carried only by my heart. It was the most beautiful and, paradoxically, the lightest episode of the whole marathon. From the 30. kilometer I just knew it would be easy and painless. I was not mistaken. It was beautiful.

We ran together with Michał. Together in different shades of pain for more than 42 kilometers. We’ll remember it for a lifetime.

I was surprisingly calm before the start. And – however ridiculous it sounds – this peace of mind bothered me. I was worried this state of mind wouldn’t mobilize my body enough to survive the whole thing. Of course it was unnecessary.

First kilometers were like a dream. The fog hovered over the city. The colors, the sounds – all seemed unreal. Although the marathon has only just started I felt terrible weight in legs. I was afraid of everything awaiting me today. We were passing crowds with banners that cheered and cracked us up. On the second kilometer there was an old man with a board “Welcam of Heroes “. A moment later, at Theatre Square, there was a lady with a banner for her son, “You can do it, it’s as close as to our country house!”. I looked at all people behind the barriers and thought of you all. How much power you have given me along the way. How unbelievable you are. I felt the first wave of emotions. The first of many others.

Before we knew we were on the fifth kilometer. After another five we ran into the tunnel under Świetokrzyski Bridge. All the runners started screamed as they usually do here. Their voices bounced off the walls creating intense echo. You could feel incredible power it has unleashed in all of us. I felt like a soldier – one of many others, a part of a great whole. We were running like an army, ready to fight for something very precious. Screaming, untamed and ready for anything. And again I thought of you – that ‘s how I felt with you on my side in recent months. I ran weeping with emotion through the tunnel.

On the 13th kilometer I called Jaś. I told him all important things and I asked him to send us some good energy.

After another few kilometers we were in Łazienki Królewskie. I love this place. It reminds me of all beautiful moments in my life. First dates with Michał, catching snails with Jaś, my first running adventures. Growing pain in my feet, however, effectively tore me from boundless joy of being in this beautiful place. Feet never hurt me so early. If it started now, what happens next? I was seriously afraid.

After a few kilometers we stopped for a moment at the toilets. It was nice to stop running for a few minutes, but then again … making the joints move again was horribly painful. I discovered that not only my feet were in pain, but also knees and hips. We knew already there was no way to stop again. After a minute legs got warmed up again and the pain – although didn’t disappear – became bearable again. We promised each other that if we were to stop again we would remember the suffering passes quickly.

After twenty kilometers we started to approach the Wilanów. In addition to pain I felt in feet I was bothered by growing tearing in my right hip. I’ve never felt anything like that. I began to consider that this hip could stop me, because – as far as foot pain was my old friend – this was a surprise and I had no idea what it may look like later on.

And then I realised that for a long time I focused only on pain which was not going to dissapear. Not only that – it would continue to grow  I began to fear I wouldn’t make it. The pain appeared too early to hold on to the finish line. I knew the first half of marathon was a piece of cake. The fight was going to start after thirty kilometers.

It occurred to me that if I wanted to survive I had to forget about my legs. Just cut off the feeling of discomfort. Pain is inevitable, suffering is a choice, I thought. I decided to move out from the lower part of the body and focus on breathing. So I started listening to my breath. I found it pleasant and soothing. We were running pretty fast but I was breathing slowly and smoothly. I felt calm again.

I called Jaś after 21st kilometer. Told him I thought about him and asked him to telepathically send us good vibes. He is good at this. He promised to try.

On the 26th kilometer Michał admitted pain in his foot was killing him. Before that we didn’t complained loudly, fighting in silence. If we talked it’s just about pleasant things.

I asked him to quit pain talk since my feet were bothering me for a long time already and I didn’t want to think about it. We decided to run until the 30th km and then think what next.

Three kilometers later we met a group of friends waiting for us near our house. We hugged them all with big smiles and ran away. This meeting gave us a decent boost of positive energy.

The 30th km was coming. The moment of truth and decision what to do next. I looked inside myself. Silence. Peace of mind. Lightness. I focused at feet. I knew the pain was there. But I didn’t feel it. It was the same with knees and the hip. I knew it. But I didn’t feel. So this is true, I thought, pain is inevitable, but suffering is a choice.

And then it hit me. My legs will suffer. They are strong enough. They will run – without me. We had some kind of a deal and I could calmly focus on anything else. The breath, the sky, people around, running with Michał. On the fact we’ve been through so much together. And we will as usually make it. I thought of how much I loved him. Of Jaś’s blue eyes and his smile. Of how much we got close together during his illness, how it consolidated our family, how we got close to the people around. How beautiful the world is. How much it has to offer. How much has happened in recent times. How much I’ve learned. And the fact that everything that happens to us – makes sense. Everything is good – because it happens. And if you stand in front of the wall it means you can overcome it and by so, become a better, stronger person. If someone puts us in front of it, it’s because we have the power which otherwise we wouldn’t discover. I looked up at the sky, felt the sun on my back and screamed with joy “Honey, the finish line is so close, we’ll be right there!”

But I was in no hurry. I knew I could run as long as I had to and nothing could stop me. I felt connected to the world. In love with every person on my way. With every kilometer. I was connected to my body like never before and – at the same time – I was completely outside it. I knew my body would run itself, without my will, without my efort. I ran, or maybe I flew, in euphoria.

I called Jaś again at 42nd kilometer. We were running pretty fast but I had a calm voice. Quiet breathing. I was happy.

We crossed the finish line holding hands. Accompanied by wild cheers of Family and Friends. We waved at them laughing like children.

And then we cuddled. I started to cry with happiness.

Thank you for what you’ve taught me.

For everything you showed Jaś.

The world is such a beautiful place. Full of good people and faithful friends.

We are all so strong. We can do much more than we think.

Our heart knows it all.

About the world, about people. And our boundaries.

Nobody never set them. No one heard of them.

We can do everything.

We are all connected.

Thank you!

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Marathon, Motivational, Running, Self Development | Tagged , | 18 Comments

„Gdy biegniesz pod górę, możesz się poddawać tak często jak masz ochotę, pod warunkiem, że twoje stopy wciąż się poruszają” / „When running up a hill, it’s ok to give up as many times as you want – as long as your feet keep moving” Shoma Morita

Image

Trzeci dzień od diagnozy. Wielki Piątek. Symbolicznie – dramatyczny dzień sądu i męki. Dzień, w którym Bóg składa samego siebie w ofierze.

Przyjechaliśmy z Jasiem do szpitala na biopsję. Nie zamierzaliśmy nikogo i niczego składać w ofierze. Byłam jak dzikie zwierzę, gotowe na każdą walkę. Do krwi, do kości, bez względu na cenę, jaką przyjdzie zapłacić. W myślach rzucałam się z pazurami na tę chorobę, wydrapywałam jej oczy, przeganiałam z naszego świata, tocząc pianę z pyska.

Jaś tymczasem najzwyczajniej w świecie bał się konkretów związanych z operacją – bólu, samotności na sali operacyjnej, zastrzyków. Po drodze próbowałam obudzić w nim tę samą wolę walki, która gnała mnie do przodu.

– Jasiu, musisz być teraz bardzo dzielny. Musimy walczyć, tak samo jak w Gwiezdnych Wojnach. Nie martw się, cały czas będziemy z tobą i wspólnie pokonamy tego guza!

-Tak… mówicie, że idziemy razem na wojnę, ale przecież to tylko ja będę krwawił.

Od tamtego dnia minęły wieki. To było sześć miesięcy wypełnionych pomocą, o jakiej mi się wcześniej nie śniło.

Początkowo myślałam, że musimy wszyscy bardzo stwardnieć, żeby to jakoś przetrwać. Jednak – podczas gdy pod wpływem tragedii serce twardnieje – proste ludzkie gesty na nowo je otwierają. Dzięki Wam nie tylko przetrwaliśmy, ale udało nam się uśmiechać każdego dnia. Zamieniliście potencjalnie trudny czas wielkiej tragedii w chwile pełne wzruszeń i wdzięczności.

Dziś ostatni piątek przed maratonem. Pojutrze będę biec, kontemplując moją wdzięczność za to wszystko, co dla nas zrobiliście, na każdym kilometrze. Nie sposób tego wyliczyć. Będę musiała kontemplować bardzo dynamicznie, żeby zdążyć w tych parę godzin biegu!

Jeśli mnie spotkacie na trasie, prawdopodobnie będę się zalewać łzami wzruszenia.

Cokolwiek będziecie robić tego dnia, gdziekolwiek będziecie, mam nadzieję, że poczujecie wielką falę wdzięczności.

Dziękuję Wam za wszystko, co dla nas zrobiliście!

Wszystko, co się wydarzy w niedzielę, jest dla Was i bez Was nie miałoby miejsca. Każda kropla potu, każdy uśmiech, każdy pokonany kilometr – dla Was.

Jesteście wspaniałymi ludźmi!

***

Third day after the diagnosis. Good Friday.

Symbolically – dramatic day of judgment and torment. Day on which God sacrificed himself.

We came to the hospital for the biopsy. We were not going to sacrify anyone or anything.

I was like a wild animal ready for any fight. To the blood, to the bones, whatever it would take, I was ready for it. In my imagination I attacked the disease with my claws, jumped to its throat, casted it out madly of our world.

Meanwhile Jaś was anxious about all the specifics of the operation – pain, loneliness in the operating room, injections. On the way to the hospital I tried to awaken in him the same will to fight that pushed me forward.

– Jaś, you have to be very brave now. We’ll fight like they did in Star Wars. Don’t worry, we’ll be with you all the time! And we’ll beat it together!

– Yes … you say we’re at the war together, but it is only me to be bleeding out.

It’s been a long time since that day. Six months filled with support I’d never dreamed of before.

I remember that early in those days, I thought we all have to steel our hearts to survive. However, while heart steels against any tragedy, a simple act of human kindness can unstitch you. Thanks to you we didn’t only survived, we’ve managed to smile every day. You’ve turned this potentially difficult tragedy time into moments full of joy and gratitude.

Today is the last Friday before the marathon. The day after tomorrow I will run contemplating my gratitude for all you ‘ve done for us on every kilometer. It is impossible to enumerate all of this. I’ll have to contemplate it very quickly if those few hours should be enough for me!

If you meet me along the way, I’ll probably be flooded with tears of emotion.

Whatever you do that day, wherever you are, I hope you’ll feel a great wave of gratitude.

Thank you for everything you’ve done for us!

Everything that happens this Sunday is for you and it would be impossible without you. Every drop of sweat, every smile, every mile – for you.

You’re wonderful people!

Posted in Fighting Cancer, Marathon, Motivational, Running | Tagged , , , , , | 4 Comments

“Finishing a marathon isn’t just an athletic achievement. It’s a state of mind. A state of mind that says anything is possible.” John Hanc

Image

Ostatnich dziesięć dni spędziłam zmagając się ze sobą i swoimi słabościami. Szczęśliwie najgorsze za mną, zacznę więc od tego, że warto było wytrwać. Och jak dobrze jest być za zakrętem!

Po czterech tygodniach intensywnych treningów dopadł mnie kryzys. Budziłam się i zasypiałam z uczuciem totalnego wyczerpania. Skończyły się pobudki o świcie z uśmiechem na ustach i radością na samą myśl o bieganiu, zaczęło się dosypianie do późna z poduszką na głowie, zwlekanie sie z łóżka z niechęcią i… no właśnie – dreptanie do łazienki na potwornie obolałych stopach.

Zaskoczył mnie ten drastyczny spadek kondycji i bardzo mnie zmartwiła kontuzja stóp, której kompletnie nie przewidziałam – a szkoda, bo pradopodobnie mogłam jej zapobiec.

Ogólnie rzecz biorąc dopadło mnie wyczerpanie, któremu niezmiennie, od rana do wieczora, towarzyszył ból w stopach tak intensywny, że przeszkadzał w chodzeniu.

Nie muszę chyba wspominać, że to wszystko zachwiało moją pewność, że dotrę do mety. Mimo to nie przestałam się przygotowywać do startu i wbrew wyraźnym oznakom kryzysu nie brałam pod uwagę, że nie skończę biegu. Aby się jakoś ratować, zmieniłam jednak intensywność treningów. Ograniczyłam bieganie do niezbędnego minimum, mając nadzieję, że jeśli dam ciału odpocząć od nadmiernych przeciążeń, odzyskam siły i zdążę zregenerować się przed startem. Mimo to stopy bolały już od pierwszych kilometrów biegu, nawet po niewielkich dystansach z trudem na nich stawałam, a podczas szybszych trenigów miewałam mroczki przed oczami.

Było ciężko.

Zadzwoniłam do znajomej fizjoterapeutki, poprosić o pomoc. Kasia zna moje problemy ze stopami i w przeciwieństwie do mnie rozumie, co mogą oznaczać na 42 km, do których nie zostały przygotowane. Do startu zostały mi dwa tygodnie. Niewiele. Jakiekolwiek zmiany – bieganie we wkładkach ortopedycznych, bieganie bez wkładek, masowanie, rozciąganie – wiedziałam, że na te wszystkie decyzje było zdecydowanie za późno. Chciałam mimo wszystko wiedzieć, co będzie najlepszym rozwiązaniem. Bez namysłu zasugerowała, żebym nie nastawiała się na przebiegnięcie całego dystansu. Bo nie warto sobie robić takiej krzywdy. Oczywiście, że mogę tak do tego podejść, odpowiedziałam, ale ten bieg jest wyjątkowy, poproszę więc o pomysł, co mam zrobić, żeby dobiec. Chwilę później dostałam od niej cały zestaw ćwiczeń.

Właśnie wysłałam jej sms’a, że wszystkie się sprawdzają – stopy bolą mniej. Dodatkowo – jakby w nagrodę za wytrwałość – wróciła mi energia. Zgodnie z planem treningowym przebiegłam właśnie ostatnie 10 km przed niedzielą. Miałam to zrobić najszybszym tempem, na jakie mnie stać – i pobiegłam zaskakująco szybko! Stopy nie bolały, znów czułam się silna i… pobiłam swoją życiówkę.

Podczas najsłabszych fizycznie dni można się najwięcej nauczyć o swoim umyśle. Gdy treningi idą gładko, łatwo napawać się osiągnięciami. Sztuką jest nie zrezygnować, gdy pewnego dnia trening nie wychodzi i pojawiają się kontuzje zagrażające wszystkiemu, na co się ciężko pracowało całymi tygodniami. Fizyczne wzloty i upadki są nie do uniknięcia. Sportowcy mają taką zasadę, że jeśli gdzieś w ciele coś nie gra, zamiast rezygnować z trenigów, zmieniają ćwiczenia. Gdy od biegania bolą stawy, idą popływać. Gdy od roweru bolą kolana – trenują na siłowni. Cokolwiek się dzieje, robią swoje, zmieniają tylko taktykę.

Bieganie nauczyło mnie, że każda góra ma dwa końce – jeśli zbiegam z górki lekko, za chwilę będę się musiała wdrapać pod kolejną. A jeśli się na jakąś mozolnie wdrapuję, to po to, żeby zaraz z niej zbiec. I dlatego najbardziej lubię biegać po płaskim – bez niespodzianek, bez górek i dołków, bez zarządzania kryzysowego.

Dziś znów czuję się gotowa na maraton – ale inaczej niż wcześniej. W ciągu ostatniego tygodnia zrozumiałam, że mimo mojego zapału, ciało może nie podołać. Czy się tym martwię? Nie za bardzo. Jestem gotowa na każdy kryzys po drodze.

Jednocześnie nie jestem przecież masochistką. Zwolnię, jeśli będzie trzeba. Przerwę, jeśli poczuję, że kolejny krok może mi zaszkodzić. Zamiast bać się tego, co mnie dopadnie po drodze, myślę o tym z ekscytacją – to będzie piękny bieg!

Każdy kryzys jest po to, żeby go przetrwać. I nauczyć się czegoś o sobie przy okazji.

Po ostatnich przygodach mogę powiedzieć tyle – nie ma to jak spojrzeć wstecz i zobaczyć, że dałam radę.

Cieszę się, że przez ostatnie dni robiłam swoje, mimo że było ciężko. I choć akceptuję fakt, że coś może chcieć mnie zatrzymać – zrobię wszystko, żeby się nie dać. Między “trudno” a “niemożliwe” jest ogromna przestrzeń. Będę po niej podróżować w niedzielę. Właściwie podróżuję nią od miesięcy. Pogodnie i z uśmiechem.

***

Last week I was busy wrestling with myself and my weaknesses. Happilly, I’m already around the corner, so I’ll start by saying I was persistant and it was worth it. It feels so good to be over the hump!

After four weeks of intensive training I was caught up by the crisis. I woke up and fell asleep with a feeling of utter exhaustion. Gone were the wakes at dawn with a smile and pure joy at the thought of running. I slept until late hours with a pillow over my head, got up of bed reluctantly and … well – toddled to the bathroom on terribly sore feet.

I was surprised by that dramatic loss of condition and worried by the feet injury which I didn’t predict – which was a shame because probably I had a chance to prevented it.

In general – I was caught by exhaustion accompanied invarably by intense, all day lasting pain in my feet so I couldn’t walk.

Needless to say it’s all seriously shaken my confidence that I will get to the finish line. But that said, it hasn’t stopped me from preparing to the marathon and – despite clear signs of crisis – I didn’t consider quiting. To save my skin somehow, I changed the intensity of workouts. I cut down running to minimum, hoping that after giving body a break from excessive overloads I will regain some strength to recover before the start. Still I felt pain in my feet from first kilometers of every run, even small distances made it difficult to stand on them and while faster runs I felt dizzy.

It was hard.

I called Kasia, physiotherapists, and ask her for help. She knows my foot problems and, unlike me, understands what might happen to them on 42 km for which they’ve not been prepared. I had to two weeks before the marathon. Not much. Any changes – running in orthopedic inserts, running without them, massaging, stretching – I knew it was far too late for all these decisions. Anyway I wanted to know the best solution. She suggested without hesitation I shouldn’t think of running the whole thing. Because it’s not worth such a harm. Of course I can have such an approach, I said, but this run is special, so please give me some advise what should I do to make it. I got from her bunch of exercises a minute later.

I’ve just sent her a text message that they all work out for me – my feet hurt less and less. Moreover – as if in reward for  my perseverance – my energy is back. According to the training plan I just run last 10 km before Sunday. I was suppossed to do it at the fastest possible pace – and I did it surprisingly fast! Feet didn’t hurt, I felt strong again and… I broke my personal best!

On physically weakest days we can learn about our minds a lot. If training goes smoothly it’s easy to gloat over the achievements. The trick is not to quit when one day training doesn’t come out and the injuries that pop up threaten everything for which you’ve prepared for weeks. Physical ups and downs are inevitable.

Athletes have this rule that if some parts of their body get weaker, it’s no time to stop but to train different. When joints ache from running, they go for a swim. When they feel pain in knees from cycling, they go to the gym. Whatever happens they do their job, just changing the tactics.

Running thought me that every hill has two ends –  running down smoothly means there will be another hill waiting for me to climb. And right after I climb it I will run down easily from it. That’s why I prefer to run on flat surface – no surprises, no ups and downs, no crisis management.

Today I feel ready for a marathon again – but in a different way than before. Last week I understood that despite my ardor my body may not be able to make it. Does it worry me? Not really.

I am ready for any crisis to come. But I am not a masochist. I will slow down if neccessary. And I’ll stop when I feel next step could wreak me. Instead of being afraid of what will get me on the way I think about it with excitement – it will be a beautiful run!

Every crisis it be faced. And learn something about yourself.

After my last adventures I can say this – it feels good to look back and see I made it.

I am happy to see I kept on doing what was to be done inspite of all the trouble. Though I accepted there is always something that can stop me, I’ll do my best not to stop. There is a huge space between „difficult” and „impossible”. I will be travelling there on Sunday. Actually, I travel this path few months already. Joyfully and with a smile.

Posted in Fighting Cancer, Life Couching, Marathon, Motivational, Running | Tagged , , , , , , , | Leave a comment

Rozchmurz się, najgorsze wciąż przed tobą! / Cheer up, the worst is yet to come!

Image

W Wielki Czwartek wjechaliśmy na teren szpitala będącego w trakcie zaawansowanej budowy. Na rozoranym remontem placu stały wielkie budynki o niedostrzegalnej urodzie. Zorientowanie się, które wejście nas zobowiązuje, zajęło mi dłuższą chwilę. A potem, gdy już odstaliśmy swoje w rejestracji, udaliśmy się na pierwsze piętro, na oddział onkologii dziecięcej.

Intensywna żółć na ścianach korytarza. Papierowe motyle wycięte z kolorowego papieru gęsto zwisające z sufitu. Przy każdym podmuchu powietrza delikatnie falują, jakby miały się zaraz poderwać do lotu. Tępy zapach rozgotowanych warzyw bulwiastych. W salach ciasno ustawione łóżka, z bladej pościeli wystają łyse główki. Nieobecne spojrzenia pozbawione rzęs, rumieńców i uśmiechu. Dzieci bez loków i grzywek z trudną do odgadnięcia płcią. Gdzieś z głębi korytarza dobiega miarowy dziecięcy wrzask. Poza tym jednym dzieckiem reszta zdaje się żyć cicho, wręcz bezszelestnie.

Siedzieliśmy w poczekalni z naszymi bezczelnie gęstymi czuprynami i nerwowo rozglądaliśmy się dookoła. Nie chcieliśmy być częścią tego świata, choć nikt nas już nie pytał o to, czego chcemy. Uparcie wyłapywaliśmy różnice między Jasiem, a resztą dzieci. Przyjechaliśmy tu dziś tylko po to, by wykonać serię badań i przygotować się na jutrzejszą biopsję. Całe ciało pchało mi się do wyjścia. Jaś zagadywał niespokojnie znad swoich gier. Starał się zachować zimną krew, ale widoki i odgłosy, które nas otaczały, nie zostawiały zbyt wiele przestrzeni na beztroskę. Staraliśmy się śmiać, choć wargi wyginały nam się w drugą stronę. Szukaliśmy radości w odwiedzinach piłkarzy z Legii. Namówiłam Jasia na pamiątkowe zdjęcie z nimi. Ich obecność sprawiła, że się całkiem szeroko uśmiechnął. Zrobiłam zdjęcie. I zachowałam sobie na pamiątkę. Na tym zdjęciu Jaś przeczuwał już, że jego choroba krzyżuje nam plany, wkrada się w codzienność i ogranicza funkcjonowanie. Nie wiedział jeszcze, co go czeka. My też nie mieliśmy o tym pojęcia.

Otworzyły się drzwi, do korytarza weszła rodzina z chłopcem niewiele starszym od Jasia. Uderzyło mnie, że chłopiec ma taką samą jak Jaś, czarno zieloną kurtkę. Krótkie, trochę ciemniejsze włosy. I nie ma nogi.

–       Mamo, nie utną mi nogi, prawda?

Diagnoza Jasia wystawiła nas wszystkich na ogromny stres. Od początku było jasne, że napięcie szybko nie opadnie. Wiedzieliśmy, że przed nami długi marsz i jeśli chcemy przetrwać, musimy się do niego dobrze przygotować.

Całe życie byłam przekonana, że stres, zwłaszcza ten chroniczny, jest niedobry. I że w związku z tym trzeba go unikać za wszelką cenę. A jednak, ku własnemu zaskoczeniu, zaczęłam się z czasem orientować, że stres wcale nie jest moim wrogiem. Uleganie mu sprawiało paradoksalnie, że czułam się lepiej, a dookoła działo się coraz więcej dobrych rzeczy. Otworzenie się na to, co stres ze sobą niesie, nauczyło mnie szukać bliskości, lgnąć do ludzi, a przede wszystkim prosić o pomoc, czego wcześniej nie umiałam robić. Z bliskości z innymi oraz pomocy, jakiej doświadczaliśmy na każdym kroku, płynęło ukojenie. Z czasem sytuacja, która wydawała się przerażająca i nie do wytrzymania, okazała się być inspirującym doświadczeniem.

Natknęłam się niedawno na wystąpienie Kelly McGonigal*, które potwierdza wszystko to, czego doświadczyłam – że stres jest sprzymierzeńcem i można z niego czerpać siłę; że pod wpływem stresu zbliżamy się do innych, a doświadczanie bliskości obniża jego negatywne działanie.

Zdaniem McGonigal stres może być dla nas dobry. Wystarczy zmienić sposób myślenia o nim, by lepiej na niego reagować. Zmiana przekonań z nim związanych zmienia bowiem sposób, w jaki reaguje na niego nasz organizm. Pod wpływem sytuacji stresowych serce zaczyna nam walić, oddychamy szybciej, pocimy się i zazwyczaj interpretujemy te objawy jako lęk lub dowód na to, że nie radzimy sobie z napięciem. W efekcie stresujemy się jeszcze bardziej. Jeśli jednak nauczymy się myśleć o tych reakcjach jako pomocnych, organizm zaufa nam i zacznie reagować w zdrowszy sposób. Wystarczy pomyśleć „moje ciało pomaga mi sprostać wyzwaniu w ten sposób”, byśmy stali się mniej napięci i niespokojni, bardziej pewni siebie i zrelaksowani. Nasze ciało zacznie reagować tak, jak zachowuje się w chwilach radości i odwagi.

Co dla mnie najważniejsze, McGonigal potwierdza, że najlepszym mechanizmem radzenia sobie ze stresem jest szukanie wsparcia. Stres ​​czyni nas bardziej towarzyskimi, ratując nas tym samym przed jego zgubnymi skutkami. Popycha nas do robienia rzeczy, które umacniają bliskie relacje. Motywuje do poszukiwania wsparcia, dzielenia się z innymi tym, jak się czujemy. Sprawia, że ​​pragniemy kontaktu fizycznego, zwiększa empatię. Pod jego wpływem stajemy się też bardziej współczujący i troskliwi. Zauważamy, gdy ktoś z naszych bliskich potrzebuje wsparcia i chętniej mu pomagamy. Kiedy życie jest trudne, to właśnie stres sprawia, że chcemy być otoczeni przez ludzi, którzy o nas dbają.

Więc kiedy wyciągamy rękę do kogoś, kto szuka pomocy albo próbuje nam jej udzielić, nasza odpowiedź na stres staje się zdrowsza i szybciej staniemy na nogi. To jest niesamowite – nasza reakcja na stres ma wbudowany mechanizm odporności na niego, a tym mechanizmem jest połączenie z innymi ludźmi.

Szkodliwe skutki stresu nie są więc nieuniknione. Sposób, w jaki o nim myślimy i jak działamy pod jego wpływem, może przekształcić sposób, w jaki go doświadczamy. Jeśli swoją reakcję na stres oceniamy jako pomocną, wyzwalamy w sobie odwagę. A jeśli zdecydujmy się połączyć z innymi ludźmi pod jego wpływem, uodpornimy się na niego. Stres daje nam dostęp do naszych serc – tych, które czerpią radość połączenia się z innymi i tych, które bijąc, pracują ciężko, by dać nam siłę i energię. Kiedy patrzymy na niego w taki sposób, możemy stawić czoła wszelkim wyzwaniom pamiętając, że wcale nie musimy tego robić w pojedynkę.

McGonigal ma na poparcie tych słów lata praktyki jako psycholog i szereg badań naukowych. Ja – najtrudniejsze i najbardziej niezwykłe 173 dni mojego życia.

***

On the Maunday Thursday we drove at the hospital being under advanced construction.

Big buildings with imperceptible beauty on the renovation square. It took me a while to understand how to get inside. After some time spent at registration desk, we went to the first floor – the pediatric oncology department.

Intensive yellow paint on the walls. Paper butterflies cut out of colored paper hanging from the ceiling. Gently waving with each air movement as if they were to fly away any second. Dull smell of boiled vegetables. Beds tightly arranged in the rooms. Bald heads sticking out of pale sheets. Absent gazes drained of eyelashes, blush and smile. Children without curls and hair as they were of no gender. Somewhere down the hall there was this child screaming. The rest of them seemed to live quietly, almost noiselessly.

We sat in the waiting room shamelessly with our bushy hair and looked around nervously. We didn’t want to be a part of this world, but no one asked us about what we want anymore. We were stubbornly grasping differences between Jaś and the rest of children. We came here today just to take some tests and prepare for tomorrow’s biopsy. The whole body was pushing me to escape. Jaś chatted nervously over his games. He tried to stay calm, but the views and the sounds that surrounded us didn’t leave too much room for carelessness. We tried to laugh, but our lips curved to the other side.

We were seeking joy in Legia players visit. I persuaded Jaś to take a photo with them. Their presence made ​​him smile widely. I took a picture. I have kept it. In this photo Jaś already sensed that his illness crosses our plans, creeping into everyday life. He didn’t know what to expect. We didn’t have a clue as well.

The door opened, we saw a family with a little boy a bit older than Jaś. It struck me that the boy had the same as Jaś, black and green jacket. Short, slightly darker hair. And no leg.

– Mom, they won’t cut my leg, right?

Jaś’s diagnosis brought a huge amount of stress. It was obvious the pressure won’t drop quickly. We knew there is a long march ahead of us, and if we are to survive, we need to prepare well for it. All my life I was convinced that stress, especially chronic, is bad. And therefore it must be avoided at all costs.

But, to my own surprise, I began to orient in time that stress doesn’t have to be my enemy. Giving in to it paradoxically caused me feel better and experience variety of good things that happened to us. Opening myself to everything that comes along with stress has taught me to seek close relations, clinging to people and – above all – ask for help, which I could never do before. In closeness to others and help they offered we found a great relief. A situation that seemed frightening and unbearable, proved to be an inspiring experience.

Recently I came across Kelly McGonigal* speech in which she confirms everything I experienced – that stress can become our ally and a source of a great strength; it makes us seek human connection, and connecting with others lowers its harmful effects.

McGonigal says that changing how we think about stress makes us healthier. When we change our mind about it we change our body’s response. When we face stressful situations, our heart pounds, breathing quickens and forehead sweats. Normally we interpret these physical changes as anxiety or signs we aren’t coping well with the pressure. As an effect, we get stressed out even more. But if we rethink our stress response as helpful, our body believes us and our response becomes healthier. All we have to do is think to ourselves „this is my body helping me rise to this challenge” to become less stressed out and anxious, more confident and relaxed. The body will respond to stress as in moments of joy and courage.

What’s most important, she confirms that the best mechanism for stress reduction is reaching out to others. Thanks to stress we become social, which gives us power to cope with its harmful effects. It primes us to do things that strengthen close relationships. Motivates to seek support, nudging to tell someone how we feel. It makes us crave physical contact and enhances empathy. Thanks to stress we become more compassionate and caring. It makes us notice when someone else in our life is struggling so that we can support each other. When life is difficult, our stress response wants us to be surrounded by people who care about us.

So when we reach out to others under stress, either to seek suport or to help someone else, our response becomes healthier and we actually recover faster. This is amazing – our stress response has a built-in mechanism for stress resilience, and that mechanism is human connection.

The harmful effects of stress aren’t inevitable. How we think of it and how we act can transform our experience. When we choose to view our stress response as helpful, we become courageous. When we choose to connect with others under stress, we can create resilience. Stress gives us access to our hearts. The compassionate heart that finds joy and meaning in connecting with others and the pounding physical heart, working so hard to give us strength and energy. When we view stress in such way, we can handle life’s challenges and remember that we don’t have to face them alone.

McGonigal has long experience as a psychologist and a number of studies to prove it. I’ve learned it through the most difficult and unusual 173 days of my life.

* Kelly McGonigal, TED global 2013

Posted in Fighting Cancer, Inspirational, Life Couching, Marathon, Motivational, Positive Thinking, Self Development | Tagged , , , , , | 5 Comments